2024

HORSZTYŃSKI. Jeśli ktoś poczuł, że znajduje się w niewłaściwym czasie, w niewłaściwym miejscu, że coś jest nie tak ze światem albo z nim samym, to myślę, że dylematy Szczęsnego Kossakowskiego będą mu bliskie.
HORSZTYŃSKI. Problem Szczęsnego polega na braku tego społecznego genu, który pozwala wkleić się w jakąś grupę z jej narracją, kostiumem i rytuałami. A wybór ma następujący. Może stanąć po stronie konserwatystów, Księdza z jego świętym przekonaniem o potrzebie cierpienia moralnego kobiet w imię wojennego męczeństwa mężczyzn. Po stronie liberałów, Hetmana traktującego świat w kategoriach interesu, jakim jest sojusz z Rosją, oraz zabawy, jaką może dać zlecenie wieczornej modlitwy błaznowi. Albo lewicy, polskich jakobinów, którzy niosą światu rewolucję, niedwuznacznie sugerując, co się stanie z tymi, którzy nie podzielają ich ideałów. [Więcej]

– Pierwsze skojarzenie dla pojęcia „dramat romantyczny”?

– Obawiam się, że romantyczny straciło pierwotny sens. Z przymiotnikiem „romantyczny” kojarzy się termin „komedia romantyczna”, to znaczy nie bardzo śmieszna, żeby nikogo nie urazić, sentymentalna opowiastka z ładnie ubranymi paniami i czułymi panami w modnych samochodach. Mylenie sentymentalizmu z romantyzmem ma zresztą długą tradycję. Do takiego galimatiasu pojęć zachęcali często sami romantycy, z młodym Adamem Mickiewiczem na czele, zawłaszczając świat sentymentalnych idei Jeana-Jacquesa Rousseau. Różnica między sentymentalizmem a romantyzmem jest jednak zasadnicza – i mniejsza już o biografię Rousseau, jednego z największych oszustów, jakich zna europejska kultura, autora łzawych powieści o czystej miłości, uczonych traktatów o wychowaniu dzieci oraz pouczeń, jak cudownie jest żyć z dala od cywilizacji, który sam pławił się w luksusie paryskich salonów, bez litości wykorzystywał kobiety, z którymi przestawał w związkach, a własne potomstwo oddał do przytułku. Zasadnicza różnica tkwi nie w autorach – choć w przeciwieństwie do życiorysów sentymentalistów popaprane życiorysy romantyków, choćby Juliusza Słowackiego, mogłyby służyć za wzór biografiom postaci z ich utworów – różnica tkwi w dziełach. Bohater sentymentalny płakał i godził się ze swym losem, a romantyczny buntował. Zaczęło się od Cierpień młodego Wertera Johanna Wolfganga Goethego – ta literacka rewolucja w prowincjonalnym Weimarze była może i ważniejsza od politycznej, która kilkanaście lat później wybuchła w Paryżu. Owszem, Werter także lubi sobie poszlochać, lecz przeciw losowi buntuje się w sposób skrajny. Nam, ludziom XXI wieku, trudno uwierzyć nie tylko w to, jakie odium spadało w jego czasach na samobójcę, lecz w ogóle jak wielką zbrodnią była sama próba odebrania sobie życia. W większości krajów cywilizowanej Europy jeszcze sto lat po Werterze karano za nią śmiercią, a więzieniem aż do lat sześćdziesiątych XX wieku. Samobójczym czynem Werter z premedytacją niszczy nie tylko siebie, lecz wszystkich, z którymi się związał. Zabija się tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, z pistoletu pożyczonego od swego przyjaciela, męża niedosięgłej ukochanej, Lotty. Czy znając narzędzie zbrodni, Albert nie będzie się obwiniał o to, że użyczył je Werterowi? Z czym będą się odtąd kojarzyły Albertowi i Lotcie Święta – z narodzinami Chrystusa czy śmiercią Wertera? Główny bohater Horsztyńskiego, któremu Słowacki, jeśli pokusić się o sparafrazowanie Kordiana, „dał na pośmiewisko sprzeczne z naturą imię”, Szczęsny – również rozważa samobójstwo. Bardzo nawet możliwe, że w finale dramatu popełniłby coś, co współcześnie nazywa się „samobójstwem rozszerzonym”, wysadzając w powietrze zamek z wszystkimi mieszkańcami, nieletnim bratem i ukochaną siostrą.

– Dlaczego?

Jednym z powodów, dla których Szczęsny wciąż balansuje na granicy pomiędzy życiem i śmiercią, jest miłość. Jeśli ktoś marzy o romantycznej miłości, to niech dobrze rozważy, czy na pewno chce, żeby mu się to marzenie spełniło. Romantyczna miłość oznacza – jak w przypadku Wertera – miłość nieodwzajemnioną, a przynajmniej – gdy chodzi o  Szczęsnego – niemożliwą do spełnienia. Szczęsny zakochany jest w swojej siostrze, a nie mogąc jej posiąść, wikła się w coraz to nowe romanse i tym samym unieszczęśliwia zakochaną w nim Salomeę Horsztyńską oraz – jak możemy się domyślić – szereg innych kobiet. A także mężczyzn, gdyż w Horsztyńskim, pod postacią jednego z Hetmańskich dworzan, prawdopodobnie po raz pierwszy w literaturze polskiej pojawia się homoseksualista. Co zresztą Słowacki w przedziwny sposób próbuje zamaskować. Platoński dialog, który, podkreślając rolę zmysłów i niekompletny strój rozmówców cytuje Szczęsny we wspólnej scenie z Ksińskim, nosi zupełnie inny tytuł niż ten, na który się powołuje. Tak naprawdę w Horsztyńskim zacytowany został Fajdros, ten właśnie z Platońskich dialogów, od którego recepcji narodziło się pojęcie miłości greckiej.

– Skoro nie znamy oryginalnego tytułu dramatu, a główną postacią jest Szczęsny, to czy nie od jego imienia właśnie powinien nazywać się dramat?

– Nie znamy oryginalnego tytułu, gdyż ktoś, nie można wykluczyć, że sam Słowacki, wydarł z rękopisu sporo kart. Brakuje między innymi strony tytułowej. Utarło się przekonanie, że dramat pod tytułem Horsztyński nie powinien nazywać się Horsztyński; nawet pierwszy wydawca, Antoni Małecki, nie wiedział, czemu Horsztyńskiego nazwał Horsztyńskim. Twierdził, że zrobił to – cytuję – na „chybi-trafi”, co zresztą przedziwnie koresponduje ze sposobem igrania z losem, który uprawia odwołujący się a to do karcianych gier, to znów kwiatowych wyliczanek, Szczęsny. Sądzę jednak, że Małecki wykazał się niezwykłą intuicją i wybrał tytuł najwłaściwszy. Ksawery Horsztyński uosabia dla Szczęsnego – z dużą dozą przesady zresztą – niedościgły świat ideałów przeszłości, czas, kiedy wybór życiowej drogi równy był wyborowi prawdy, dobra, piękna, wiary i odwagi, świat, który przeminął wraz z klęską Konfederacji Barskiej. Podobnie Aleksander Dumas swoją wydaną dziesięć lat później powieść zatytułował Trzej muszkieterowie, chociaż głównym bohaterem jest marzący o staniu się muszkieterem gwardzista d’Artagnan. Postać Horsztyńskiego, podobnie jak postaci Atosa, Portosa i Aramisa, stanowią dla młodzieńców, głównych bohaterów dzieł Dumasa i Słowackiego, punkt odniesienia, wzór, a zarazem wyzwanie. W trakcie akcji okazuje się, że w obu wypadkach dochodzi pomiędzy głównymi bohaterami a bohaterami tytułowymi do serii nietypowych starć. Swoją drogą, wykorzystany w Horsztyńskim pomysł na pojedynek, w którym tylko jeden pistolet jest nabity, Słowacki zapożyczył właśnie od Dumasa, którego dramaty oglądał na paryskich scenach.

Słowacki chodził do teatru? W szkole uczyli mnie, że dramat romantyczny oznacza dramat niesceniczny.

– Większość emigrantów nie chodziła do teatru, najczęściej dlatego, że ich nie było na to stać. Stąd między innymi niezrozumienie twórczości Słowackiego, która jest twórczością stricte sceniczną. Słowacki rentę po zmarłym ojcu oraz inne zasoby przysyłane przez matkę potrafił skutecznie zainwestować na paryskiej giełdzie i dlatego mógł sobie pozwolić na bilet do teatru. Chadzał regularnie na wszelkiego rodzaju widowiska, choćby do Cirque Olympique, gdzie dla widzów zostawiono tylko loże i balkony, a z parteru wypruto krzesła i umieszczono tam cyrkową arenę. Jeżeli Kordian galopuje z Wiolettą po gościńcu albo skacze konno przez rząd rosyjskich bagnetów, to dlatego, że Słowacki widział występujące w rzeczonym ni to cyrku ni teatrze konie. A to, że duma nad sensem egzystencji na szczycie Mont Blanc, zawdzięcza wizycie Słowackiego w innym modnym przybytku Paryża, Dioramie, gdzie późniejszy wynalazca fotografii, Louis Daguerre, wykorzystując drewno, światło i przezierne płótno stworzył coś, co ówcześni paryżanie odbierali podobnie jak my odbieramy pokaz 3 D. Horsztyński jest mniej widowiskowy niż Kordian, ale i tu warto zwrócić uwagę na sceniczne dzianie się: choćby sceny pojedynku, tłuczenia lustra czy odwijania się ze szlacheckiego pasa. Przede wszystkim jednak Słowacki jako dramaturg koncentrował się na tym, co dla dramatu najważniejsze – i stawiał coraz to nowe wyzwania dla aktorów. Jak każdy rasowy człowiek teatru wiedział, że tylko w kiepskim dramacie bohaterowie mówią to samo, co czują i myślą, dobry zaś dramat bierze się z napięcia pomiędzy tymi funkcjami. Co tak naprawdę dzieje się w scenie, w której Horsztyński opowiada o barskiej wyprawie, uświadomimy sobie dopiero wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę, że wbrew słownym deklaracjom oślepiony konfederat usłyszał wchodzącą do pokoju żonę i do niej właśnie kieruje spóźnione o wiele lat wyznanie miłości. Ale Horsztyński nie wie oczywiście, że Salomea romansuje z obecnym w pokoju Szczęsnym, z czego zdaje sobie sprawę obecny tam Ksiądz. Tyle że Ksiądz – choć tego pragnie – nie może ujawnić Horsztyńskiemu prawdy, gdyż poznał ją pod tajemnicą spowiedzi. Jeśli dodamy do tego, że w trakcie rozmowy o dzieciach podległego niegdyś Horsztyńskiemu żołnierza zarówno Horsztyński, Ksiądz, jak i Salomea zaczynają się domyślać, że Szczęsny ma we wsi nową kochankę…

Dlaczego Słowacki nie opublikował Horsztyńskiego?

– Nie odważył się. Ten dramat jest zbyt obrazoburczy, w co zresztą, gdy już się ukazał, przez długie lata nie chciano uwierzyć. Posuwano się nawet do stwierdzenia, że tytułowy bohater i jego świat są wyidealizowani. Wyidealizowany Horsztyński? Konfederat, który wyrzeka się bohaterskiej przeszłości, zleca skrytobójczy czyn we własnym domu, popełnia samobójstwo, zawijając arszenik w hostię, a żonę zostawia na łaskę i niełaskę śmiertelnego wroga? Horsztyński jest krzykiem wściekłości po przeczytaniu Pana Tadeusza, gdzie ten genialny i tak zawsze okrutny dla Słowackiego Mickiewicz znowu trafił w gusta publiczności, ofiarowując jej szerokopierśnego, rumianego młodzieńca, który „mało w naukach postąpił” i „do bębna tęsknił, siedząc w szkole”, a do tego miło przeciętnego protagonisty dodał całą masę pół-skretyniałych, lecz jakże barwnych i jakże polskich komparsów. Jeden z nich prezentuje strój szlachecki jako remedium na całe zło współczesnego świata czyli francuskie stroje, francuską rewolucję, francuskie obyczaje i „francuską chorobę” to jest syfilis, wskutek czego Francuzi „gadają przez nosy, a często bez nosów”, bo im odpadły, gdy się z syfilisu nie leczyli. Inny morduje „pro publico bono” związanego powrozem jeńca, a czytelnicy oczywiście nie mają o to cienia pretensji, bo jeniec był Moskalem. Otoczenie Horsztyńskiego – Świętosz, Ksiądz – to wyrazista karykatura soplicowskiej społeczności.

Goethe, Dumas, Mickiewicz… Ktoś jeszcze miał wpływ na powstanie Horsztyńskiego?

– Oczywiście Shakespeare. O Szczęsnym mówi się jako o polskim Hamlecie, lecz warto zapytać, co znaczy to pojęcie. Na percepcji postaci Hamleta zaważyła opinia Goethego, która do dziś sprawia, że wyobrażając sobie zarówno Hamleta jak i Szczęsnego, w oczach mamy wielką głowę na anemicznym korpusie, a w uszach nieustające użalanie się nad sobą kogoś, kto nie dorósł do czynu, jakiego wymaga bieżąca sytuacja. Nie sądzę jednak, żeby takiego Hamleta czy Szczęsnego dało się oglądać na scenie. Scena ma to do siebie, że nie lubi rozmamłania, zresztą ani w wypadku Hamleta ani Szczęsnego nie widzę do rozmamłania podstaw. Kiedy trzeba, zwłaszcza w sytuacjach krytycznych, Szczęsny jest przerażająco logiczny i gotów do natychmiastowego czynu. Gdy zbuntowane pospólstwo szturmuje zamek, Szczęsny ze wszystkimi technicznymi szczegółami instruuje, jak wysadzić go w powietrze. Wezwany na pojedynek z zimną krwią rozważa warianty jego przebiegu i na każdy przygotowany jest z logicznymi konsekwencjami – jeżeli zabije Horsztyńskiego, wyzbędzie się honoru i wtedy śmiało może służyć Hetmanowi. Problem Szczęsnego nie polega więc na nieumiejętności podjęcia działania, tylko braku tego społecznego genu, który pozwala ludziom wkleić się w jakąś grupę z jej przekonaniami, narracją, kostiumem i rytuałami. A wybór Szczęsny ma następujący. Może stanąć po stronie konserwatystów, po stronie Księdza z jego świętym przekonaniem o potrzebie cierpienia moralnego kobiet w imię wojennego męczeństwa mężczyzn, i Świętosza, który gotów jest z patriotyczną pieśnią i modlitwą na ustach zamordować bezbronnego gościa w domu swego pana, skoro gość „zwąchał się z Moskalami”. Może też Szczęsny stanąć po stronie liberałów, Hetmana traktującego świat w kategoriach interesu, jakim jest sojusz z Rosją w zamian za polsko-litewski tron, oraz zabawy, jaką może dać na przykład zlecenie wieczornej modlitwy błaznowi. Albo po stronie lewicy, polskich jakobinów, którzy niosą światu rewolucję, niedwuznacznie sugerując, co się stanie z tymi, którzy nie podzielają ich rewolucyjnych ideałów. Rzecz w tym, że Szczęsny nie chce wybrać spośród tych opcji i zamiast dać światu efektowną odpowiedź, dręczy się trudnymi pytaniami, jakże podobnymi do tych, które głupawemu intendentowi Sforce podsunął złośliwy Karzeł: „co ja myślę?”, „co to ja?”…

Temat egzystencjalny jest tym, który dominuje w Horsztyńskim?

– Podobnie jak w każdym dobrze napisanym romantycznym dramacie. Do czasów oświecenia pokazywano najczęściej człowieka takim, jaki być powinien – lub nie powinien w przypadku bohaterów negatywnych. Dopiero romantycy zrobili regułę z tego, żeby pokazywać człowieka, jakim jest, ze wszystkimi sprzecznościami. Chyba zresztą dlatego utarło się przekonanie, że literatura romantyczna to trudna literatura.

– Jednak w powszechnej świadomości funkcjonuje jeśli nie „romantyczna komedia”, to romantyczna tragedia utraconej Ojczyzny.

– Polscy romantycy żyli w określonym momencie historii, byli pierwszym pokoleniem „urodzonym w niewoli, okutym w powiciu”, żeby znów przywołać Pana Tadeusza, lecz to wcale nie znaczy, że temat narodowowyzwoleńczy zdominował ich myślenie. Dopiero drugie, trzecie pokolenie romantyków, pisarze najczęściej mierni, narzucili czytelnikom ten myślowy schemat. A może zresztą zadziałało sprzężenie zwrotne i epigoni romantyzmu pisali tak jak pisali, bo tego właśnie wymagali od nich czytelnicy? Nie bez znaczenia jest fakt, że Słowacki zdobył popularność dopiero po śmierci, kiedy nie mógł już się bronić przed wypaczaniem sensu swojej twórczości. Aż do końca zaborów rozumiano ją w sposób monotematyczny. Wprawdzie pokolenie Antoniego Słonimskiego „zrzuciło z ramion płaszcz Konrada”, a przy okazji garderobę Kordiana, lecz dwie dekady później znowu wygrzebano je z szafy i noszono równe pół wieku – sześć lat wojny i czterdzieści cztery komunizmu. W momencie politycznego przełomu u progu lat dziewięćdziesiątych Maria Janion ogłosiła koniec „romantycznego paradygmatu” utożsamianego z paradygmatem ojczyźnianym. Zagadnięta o to, który z romantycznych utworów czyta dla przyjemności, wyznała, że wcale nie Kordiana, Horsztyńskiego, ani III część Dziadów, ale część IV, tę z pragnącym kobiety Gustawem, a nie narodu Konradem. „Człowiek podświadomy Freuda, człowiek archetypiczny Junga wywodzą się z romantycznej antropologii” – przekonywała. Wszystko prawda, tylko czemu  wpadła na tę zbawienną myśl tak późno? Wcześniej, choćby w liczącym 134 strony wstępie do Nie-Boskiej Komedii Zygmunta Krasińskiego, tematyce egzystencjalnej, kluczowej dla pierwszej połowy dramatu, poświęciła pół strony. A potem było już za późno, żeby załatać w głowach potencjalnych czytelników romantycznych dramatów dziury, jakie poczyniła wojna i komuna. Przestaliśmy odczuwać potrzebę czytania najlepszej literatury, jaka została napisana w naszym języku, bo nie rozpoznajemy się w jej bohaterach.

– A czy nie ma w tym winy samego Słowackiego? Nawet jeśli przez dwa akty Kordian przeżywa dylematy erotyczne i egzystencjalne podobne do tych, jakie przeżywają współcześni piętnasto i osiemnastolatkowie, to pod koniec drugiego aktu Słowacki stawia go jako „posąg człowieka na posągu świata” i odtąd robi się w całej sztuce jakoś ogólnie posągowo.

Owszem, Pimkowscy poloniści ciamkają nam w ucho, że Kordian moralnie dojrzał, gdy stojąc na szczycie Mont Blanc poczuł się patriotą, wsiadł na Chmurę i wrócił do Ojczyzny, gdzie wyraził swój patriotyczny zapał próbą zamachu na cara. Nie sądzę jednak, żeby o taki wyraz dojrzałości czy patriotyzmu chodziło Słowackiemu. Pamiętajmy, że Kordianowi towarzyszy na każdym kroku Szatan – to on w Przygotowaniu postanowił „obłąkać pewnego żołnierza”, to on, pod wciąż zmieniającymi się postaciami, obecny jest w każdej niemal scenie Kordiana. Także – jak możemy się domyślić – obecny jest pod postacią Chmury, która zasnuwa umysł bohatera i każe mu wymierzonym w cara bagnetem popełnić osobiste i narodowe samobójstwo. Nagły poryw uczuć do Ojczyzny przez duże O wyrażony próbą zabójstwa przez duże Z tyle ma z dojrzałością wspólnego, ile wcześniejsze obrażanie się na poezję, skoro samemu nie ma się poetyckiego talentu, udowadnianie za cenę utraty złotych podków lekkich obyczajów Wioletcie czy próba nawrócenia papieża. Historia zresztą spointowała wątek Kordianowego zamachu – gdyby się udał, przyniósłby Polakom tyle, ile przyniósł analogiczny czyn Ignacego Hryniewieckiego, to znaczy zaostrzenie antypolskiego kursu przez nowego cara. Ów nieszczęsny „winkelriedyzm”, jaki wtłaczano nam do głowy w szkole, nie jest pomysłem Słowackiego, tylko jego pogubionego życiowo osiemnastoletniego bohatera, któremu – częściowo na własne życzenie – nie wyszło z kobietami, nie wyszło z odgrywaniem światowca, literacką twórczością, wiarą, religią, więc teraz próbuje z Ojczyzną – a nuż tym razem wyjdzie. 

– W przeciwieństwie do Horsztyńskiego, pisany równolegle Kordian został jednak opublikowany .

–  Choć każdy z tych utworów dzieje się w innym czasie i wymiarze  w Kordianie dominuje wymiar metafizyczny, w Horsztyńskim obecny wprawdzie, znajduje się na drugim planie choć Kordian pisany jest wierszem, Horsztyński prozą, łączą oba dramaty postaci głównych bohaterów, młodych, ponadprzeciętnie inteligentnych i nadwrażliwych, a przy tym nieprzystających do społeczeństwa ludzi. Publikując Kordiana, Słowacki najwyraźniej miał nadzieję, że uda mu się jakoś głównego bohatera wyprostować. W końcu dramat, który znamy, jest pierwszą częścią trylogii, po której miały nastąpić dalsze. Ostatecznie zdesperowany autor drugiej części nigdy nie tknął, a to, co stworzył w ramach trzeciej, w odruchu rozpaczy spalił. Najwyraźniej nie pasował Słowackiemu dojrzały, rozsądny, godny naśladowania bohater. O ile jednak mógł łudzić się nadzieję na przeanielonego Kordiana w trzeciej części trylogii, o tyle dramat o Szczęsnym Kossakowskim z założenia nie miał mieć dalszego ciągu, dlatego trafił do szuflady.

– Czyżby było coś jeszcze, co łączy Kordiana z Horsztyńskim?

Choć akcja Kordiana dzieje się parę lat przed powstaniem listopadowym, a Horsztyńskiego jeszcze wcześniej, w obu punktem wyjścia jest traumatyczne doświadczenie pokolenia Juliusza Słowackiego. Oba dramaty napisane zostały z perspektywy klęski, a co gorsza – niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy się owego faktu wyprzeć – klęski wstydliwej. Oto grupa podchorążych czyli nieopierzonych kandydatów na oficerów, związana przysięgą, by strzec Wielkiego Księcia, łamie przysięgę i próbuje go zaaresztować. Bez powodzenia – Wielki Książę ucieka. Ta amatorska próba oznacza, że nolens volens zaczął się powstańczy spektakl i ktoś musi podpisać się pod jego reżyserią. Lecz kto, skoro najwyższy rangą spośród spiskowców to podporucznik? Świeżo upieczeni powstańcy w towarzystwie zawsze chętnego do rozróby plebsu biegają więc listopadową nocą po Warszawie i rozpaczliwie szukają kogoś, kto wziąłby odpowiedzialność za to, co właśnie się zaczęło. Zabijają pięciu polskich generałów oskarżywszy ich o współpracę z Rosjanami i szóstego przez pomyłkę, bo fizycznie przypominał jednego z tamtych pięciu. Ostatecznie znajduje się siódmy generał, który godzi się stanąć na czele polskich wojsk, lecz po nieuchronnie przegranej bitwie oddaje władzę ósmemu, ósmy dziewiątemu i tak dalej – aż do ostatecznej klęski. Królestwo Polskie traci wszelkie przywileje, a ci spośród powstańców, którzy nie zginęli w walce ani na szafocie, zostają skazani na wywózkę na Syberię lub ratują się ucieczką na Zachód. Adam Mickiewicz, który ogląda powstanie z bezpiecznej perspektywy – wysokości wzgórka Wenery pewnej pani Konstancji z pruskiego zaboru – pisze pod wpływem współrodaków zawsze chętnych i gotowych wypomnieć mu grzechy erotycznego spełnienia i patriotycznego zaniechania III część Dziadów z profetycznym widzeniem księdza Piotra, a potem utwór nieporównanie słabszy, lecz o wiele swego czasu popularniejszy, Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego z ekstatycznym zawołaniem „o śmierć szczęśliwą na polu bitwy, prosimy Cię, Panie”. Tak oto rodzi się polski mesjanizm. Jesteśmy wyjątkowi jak Chrystus i jak Chrystus musimy poświęcić się, żeby dzięki naszemu cierpieniu odrodziła się Europa. Kontynuując ten paranoiczny wywód, trzeba by zadać pytanie: a co się stanie, jeśli, nie daj Boże, przestaniemy cierpieć? Czy to będzie znaczyło, że Europa się nie odrodzi? I najwyraźniej właśnie dlatego – w imię odrodzenia się Europy – każde następne narodowe powstanie przygotowane jest jeszcze gorzej niż poprzednie – po to, żebyśmy zawsze cierpieli. Przeciw takiemu myśleniu – czy raczej „czuciu i wierze” – buntował się młody Juliusz Słowacki. Bunt co prawda zakończył się wreszcie prawie roczną obstrukcją, gdy Słowacki nic nie napisał, a potem zgagą w formie tak zwanej fazy mistycznej, gdy i on zaczął usprawiedliwiać polskie cierpiętnictwo, lecz wcześniej protestowi przeciw narodowej schizofrenii zawdzięczamy najlepsze dzieła naszego wieszcza, od Kordiana i Horsztyńskiego począwszy.

Horsztyński jest jednak dziełem okaleczonym. Nie znamy nie tylko oryginalnego tytułu, ale i zakończenia.

Dramat urywa się na słowach Szczęsnego: „Co robić?” Nie przeszkadza mi takie zakończenie. Gdy wszyscy wokół mają na wszystko gotowe odpowiedzi, to pytanie brzmi odświeżająco.

Z Krzysztofem Prusem rozmawiał Krzysztof Prus

HORSZTYŃSKI. Juliusz Słowacki był tak oburzony, a zarazem zazdrosny o "Pana Tadeusza", że postanowił odpowiedzieć. Stąd obraz jakby Soplicowa, tyle że tutaj dawne ideały spod znaku krzyża i szabli to często najzwyklejszy sztafaż.

2023

Czy jest to SZTUKA o męskiej przyjaźni czy o rywalizacji? Czy może istnieć męska przyjaźń bez rywalizacji? Autorka z absolutną bezwzględnością spogląda na ten fenomen. Ze zdziwieniem, ironią, ale zarazem fascynacją.
Nie dowiemy się, czy Serge kupił arcydzieło, jak utrzymuje, czy może humbug, jak uważa Marc. A przecież z różnic w postrzeganiu obrazu bierze się akcja SZTUKI, cała ta nakręcona do granic absurdu spirala wzajemnych przytyków i oskarżeń. Ważniejsze od faktu, jaki obraz jest naprawdę, są przekonania bohaterów co do świętości swoich racji, racji niezaprzeczalnych i nieodwołalnych, racji przyjętych z góry czy też raczej zapożyczonych od wpływowych grup „koneserów”. [Więcej]

– Czy to dobrze, że Yasmina Reza nazwała swoją sztukę Sztuka?

– Co reżyserujesz? Sztukę Yasminy Rezy. Świetnie, a jaki tytuł? Nieporozumienie wynika stąd, że w języku polskim sztuka może oznaczać zarówno dramat teatralny, jak i sztuki piękne w ogólności, ze szczególnym uwzględnieniem sztuk plastycznych. Ten drugi sens zawarty jest w oryginalnym tytule «Art», zresztą tytule pisanym w charakterystycznym cudzysłowie, jakby poddającym w wątpliwość jakość prezentowanej w Sztuce sztuki czy też wagę samego pojęcia sztuki. Muszę przyznać, że przypadkowe znaczenie, wynikłe z różnic pomiędzy językiem polskim i francuskim, nawet jeśli z jednej strony wprowadza w błąd naszego widza i czytelnika, to z drugiej wzbogaca sens opowiadanej przez Rezę historii. Jeden z bohaterów Sztuki, lekarz z zawodu, Serge, kupił za niebagatelną sumę pieniędzy obraz modnego artysty. Obraz jest biały. Jeśli przyjrzeć mu się wnikliwiej, widać na nim białe paski. A jeśli jeszcze wnikliwiej, to nawet jakieś kolory. Tylko czy rzeczywiście widać, czy nie jest to raczej autosugestia wywołana ceną obrazu i zachwytem krytyków? Zupełnie jak w teatrze, gdzie zdarza się, że wydarzeniem sezonu staje się jakieś sztuczydło, które nie miałoby prawa zaistnieć, gdyby znamion wielkiej sztuki nie dopatrywała się w nim wpływowa grupa „koneserów”. Idąc za myślą Yasminy Rezy, słowo „koneser” umieszczam w cudzysłowie.

– Czyli dramat Yasminy Rezy należy rozumieć jako satyrę na współczesną sztukę?

Niekoniecznie. Niektóre, wydawałoby się, zasadnicze kwestie, Reza zostawia otwarte. Nie dowiemy się, czy Serge kupił arcydzieło, jak utrzymuje, czy może humbug, jak uważa Marc. A przecież z różnic w postrzeganiu obrazu bierze się akcja Sztuki, cała ta nakręcona do granic absurdu spirala wzajemnych przytyków i oskarżeń. Ważniejsze od faktu, jaki obraz jest naprawdę, są przekonania bohaterów co do świętości swoich racji, racji niezaprzeczalnych i nieodwołalnych, racji przyjętych z góry czy też raczej zapożyczonych od wpływowych grup „koneserów”. Warto przyjrzeć się, co sądzi o obrazie trzeci z przyjaciół, Yvan. Właśnie, przyjrzeć się, bo w wypadku Yvana, postaci, mam wrażenie, najbardziej wrażliwej na doznania artystyczne, choć najmniej obeznanej z tym, w jaki sposób powinno się o nich wypowiadać, słowa mogą być mylące. Historia opowiedziana przez Rezę w ogóle pełna jest niedomówień. Skąd wzięła się przyjaźń lekarza dermatologa z inżynierem aeronautyki, Marc’iem, oraz życiowo niezorganizowanym Yvanem? I oczywiście, zasadnicze pytanie: co tak naprawdę kryje się pod tą przyjaźnią? Podobnie jak w późniejszym Bogu mordu, Reza nader zręcznie strąca bohaterom maski układnych, wykształconych Europejczyków, by obnażyć ukryte pod nimi barbarzyńskie twarze, gęby i mordy. W jednym z wywiadów opowiada, jak niezwykłym zaskoczeniem była dla niej reakcja publiczności na scenicznej prapremierze Sztuki. Słysząc te wszystkie potworności, jakimi obrzucają się niedawni przyjaciele, widownia śmiała się! Oczywiście w słowach Rezy nie brak odrobiny autorskiej kokieterii. Trudno, żeby widownia nie śmiała się, skoro Sztuka jest mistrzowsko skonstruowaną komedią. Z drugiej strony, nie jest to komizm bezrefleksyjny, jak wtedy, gdy widzimy na scenie kogoś na kształt naszego kiepskiego sąsiada i cieszymy się, że jesteśmy mniej od niego kiepscy. Sztuka jest śmieszna, bo dotyka wcale niewesołej prawdy o nas samych, mężczyznach.

Sztuka Rezy jest mizoandryczna?

Nie. Dobrze napisany dramat nigdy nie będzie mizoandryczny ani mizoginiczny. Jest faktem, że Reza nie oszczędza mężczyzn, lecz jak każdy rasowy artysta (artystka) teatru wykazuje się głęboką empatią wobec swoich bohaterów, a jednocześnie, i takie łączenie wody z ogniem to także cecha rasowego artysty (artystki) teatru, zachowuje wobec nich zdrowy dystans. Jej poczucie humoru okazuje się skuteczną bronią przed ideologią i częstym skutkiem ideologii: nienawiścią. A wreszcie Reza ma coś, co dla artysty (artystki) jest chyba najważniejsze: ciekawość. Męska przyjaźń fascynuje Rezę. Ma do niej nader złożony stosunek, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie brak tam także odcienia specyficznego rodzaju zazdrości.

– Czego więc możemy się spodziewać? Sztuki zaangażowanej w rzeczywistość, gdzie tematem są społeczne role mężczyzny i związane z nimi przewartościowania, czy Sztuki, ucieczki od rzeczywistości w świat rozrywki?

W wypadku teatru takie pytanie jest z reguły mniej istotne. Kiepski teatr ani nie uwrażliwi nas na kwestie społeczne, ani nie sprawi, że uciekniemy przed rzeczywistością. A dobry teatr sam w sobie jest rzeczywistością. Swoją niesłabnącą od trzech dekad popularność Sztuka zawdzięcza nie tyle tematowi, ile perfekcyjnej kompozycji. Sztuka opiera się na niepowtarzalnym rytmie. Aktorskie duety w pierwszych scenach przechodzą w tercet, a ten kończy się trzema solówkami w przejmującym finale. Gdyby usunąć którykolwiek element, konstrukcja rozsypałaby się. Jeśli zagrać piano tam, gdzie powinno zagrać się forte, allegro tam, gdzie trzeba lento i vice versa, zabrzmiałoby fałszywie. Dobrze zagrać Sztukę jest nie lada Sztuką. Wymaga katorżniczej pracy na próbach, czego zresztą oczekiwali pomysłodawcy jej wystawienia: Mariusz Witkowski (Serge), Michał Staszczak (Marc) i Mariusz Słupiński (Yvan), i co jako reżyser mam obowiązek im zapewnić. Wszystko dlatego, że wierzymy, iż uda nam się wydobyć tkwiącą w partyturze muzykę. Dobra muzyka to taka, która potrafi dotrzeć do emocji. Świata nie zmieni, ale człowieka jest w stanie, i to nierzadko na lepsze.

– I to właśnie trzeba na koniec powiedzieć o Sztuce?

Nie mówmy już o Sztuce. Może spróbujemy o niej zatańczyć?

 

SZTUKA. Yasmina Reza patrzy na mężczyzn jak na jakieś dziwne zwierzęta. Ale któż nie lubi zwierząt?

2022

Stanisław Bieniasz znalazł metaforę na opisanie kłopotów Polaków z tożsamością. Wszyscy w UCIECZCE marzą tylko o jednym: żeby w końcu się napić.

2022

Ruchy lewicowe usuwają dogmat istnienia Boga, lecz poza tym postulują właściwie to samo, co zawarto w Ewangelii – równość ludzi – i równie mało z tego wychodzi. Ludzie są ludźmi – i o tym właśnie opowiada OLEANNA. Ludzie zrobią wszystko, żeby pozorna równość okazała się dla nich wywyższeniem, a dla bliźnich zniewoleniem. Także gdy chodzi o nauczanie. Upierać się, że edukacja polega na sztywnej relacji mistrz – uczeń i w tym celu pompować niewiele warte autorytety jest niewątpliwie złe. Tylko co w zamian? [Więcej]

– Tekst sztuki „Oleanna” powstał w 1992 roku i doczekał się wielu uznanych inscenizacji. Pojawiła się również adaptacja filmowa samego autora. Skąd pomysł na wystawienie go dziś, po trzydziestu latach od napisania?

– To już pytanie do dyrektora Teatru im. Jaracza, który zdecydował się przyjąć moją propozycję, i któremu jestem za to bardzo wdzięczny. Można by też zapytać całkiem sporą liczbę dyrektorów teatrów, którym przez dwadzieścia osiem lat proponowałem „Oleannę”, dlaczego się nie zdecydowali. Polski przekład sztuki ukazał się w druku w 1994 roku. Zbliżałem się wtedy do ukończenia szkoły teatralnej i „Oleanna” znalazła się w mojej pierwszej ofercie. Po czternastu latach udało mi się zrealizować sztukę w Teatrze Nowym w Zabrzu w formie czytania scenicznego, choć wówczas jeszcze jej temat wydawał się nieco egzotyczny.

– Takie uczucie towarzyszyło Panu wtedy, a jak jest dziś?

Dzisiaj, po dalszych czternastu latach, temat i jego ujęcie chyba nikogo już nie zaskoczą, a ja mogę tylko ze smutkiem pokiwać głową i powiedzieć: „a nie mówiłem?” – zaręczam, że bez satysfakcji. Mamet ostrzegł nas przed tym, że wahadło, które niebezpiecznie wychyliło się w jedną stronę, zaczyna wychylać się w drugą i pora ponieść tego konsekwencje.

– Tekst „Oleanny” opowiada o relacji między profesorem uniwersytetu a jego studentką, natomiast sam tytuł został zaczerpnięty od nazwy osady założonej przez norweskiego skrzypka Olego Bulla.

– Ole Bull miał żonę Annę, stąd nazwa osady Oleanna. Miała być światem doskonałym, drugą utopią, a właściwie pierwszą, pierwszą zrealizowaną w praktyce. Jak to zawsze z utopiami, nie udało się. Osada, w której wszyscy mieli żyć na stopie braterskiej, okazała się żałosnym niewypałem.

– To było w 1852 roku w Pensylwanii w Ameryce. Jak w takim razie połączyć tytuł z tamtymi wydarzeniami względem sztuki, która opowiada zupełnie o czymś innym?

– Po polsku sztuka mogłaby się nazywać „Utopia”, „Miasto Słońca”, „Nowy wspaniały świat” – nawiązywać do czegoś, co bardziej leży w sferze naszych skojarzeń. Mamet jest Amerykaninem i pierwszymi odbiorcami „Oleanny” byli jego rodacy – im skojarzenie z nieudanym eksperymentem Olego Bulla nasuwa się prędzej, istnieje nawet ballada na ten temat. Mam świadomość, że niestety bez znajomości historii osady tytuł spektaklu może być niezrozumiały i widz będzie pewnie czekał, kiedy na scenę wkroczy tytułowa Oleanna, i dziwił się, czemu główna bohaterka ma na imię Carol. Trudno, musimy pozostawić kwestię znaczenia tytułu w sferze zagadki, stosunkowo łatwej zresztą do rozwiązania w porównaniu ze wszystkimi tajemnicami psychologicznymi i społecznymi, w jakie obfituje tekst sztuki Davida Mameta.

– Inscenizował Pan tak wielkich autorów jak Shakespeare, Molier, Dostojewski, Kafka, Beckett, Gombrowicz czy Słowacki. Dlaczego właśnie „Oleanna” Mameta chodzi za Panem od tak dawna?

– Sztuka wpisuje się w kryzys, który dotknął nas wszystkich – jeszcze na naszych oczach być może rozsypie się liczący dwa tysiące lat paradygmat. Czy da się zbudować świat na chrześcijańskich zasadach, czy też, skoro jak dotąd nie wyszło, lepiej się z myślą o chrześcijaństwie rozstać? Może i lepiej, tylko co w zamian? Ruchy lewicowe usuwają dogmat istnienia Boga, lecz poza tym postulują właściwie to samo, co zawarto w Ewangelii – równość wszystkich ludzi – i równie mało z tego wychodzi. Z podobnego myślenia narodziła się też demokracja, ten jak to określił Winston Churchill – najlepszy z najgorszych ustrojów. Ludzie są ludźmi – i o tym właśnie opowiada „Oleanna”. Ludzie zrobią wszystko, żeby pozorna równość okazała się dla nich wywyższeniem, a dla bliźnich zniewoleniem. Także gdy chodzi o nauczanie. Upierać się, że edukacja polega na sztywnej relacji mistrz – uczeń i w tym celu pompować niewiele warte autorytety jest niewątpliwie złe. Tylko co w zamian?

– Mamy zatem Carol, Johna, ale czy w sztuce jest ktoś jeszcze, kogo może nie widać, a ma też znaczenie?

– Jest też trzeci bohater – zbiorowość, grupa studentów, do której należy Carol. W pierwszym akcie dla tej grupy, o której w drugim akcie mówi „moja grupa”, nic jeszcze nie znaczy, jest outsiderką. W drugim staje się dla grupy kimś niezwykle cennym, gdyż dzięki Carol „moja grupa” może poniżyć profesora, który najwyraźniej czymś się grupie naraził. I tu dochodzimy do problemu, który wprawdzie jest nierozwiązywalny, lecz chyba właśnie to podoba mi się w tej sztuce najbardziej. Otóż doskonale pamiętam czasy, kiedy Pierwszy Sekretarz zawsze miał rację, więc ci, którzy nie zgadzali się z racją Pierwszego Sekretarza, musieli uciekać pod skrzydła Księdza Biskupa, który też oczywiście zawsze miał rację, a kto jej w pełni nie przyjmował, mógł co najwyżej wrócić na poletko Pierwszego Sekretarza. Wydawałoby się, że ta sytuacja powinna skończyć się wraz z odzyskaniem wolności trzydzieści parę lat temu, ale gdzie tam – znowu co rusz uderzam głową w absolutną rację jakiejś grupy i znowu widzę na scenie potwornie nudne sztuki, których teza ma mnie przekonać, że istnieje tylko jedna słuszna racja. Geniusz „Oleanny” polega na tym, że my do końca się nie dowiemy, które z dwojga bohaterów ma rację. Owszem, widzimy manipulację, którą stosują obie strony konfliktu, ale też co jakiś czas uchylają się maski i wtedy spod masek wyzierają ludzkie twarze. Widzimy wrażliwość, cierpienie, potrzebę akceptacji, marzenia o lepszym życiu – wszystko, co ludzkie. I to od nas, widzów, zależy, czyją rację przyjmiemy, oraz, co ważne, na ile ją przyjmiemy.

– Czyli w zależności od tego kto będzie sztukę oglądał, może ją inaczej odebrać?

– Zdecydowanie. I mam nadzieję, że sztuka zachęci do tego, żeby zamiast patrzyć na świat w kategoriach jedynej słusznej racji, spróbować posłuchać argumentów obu stron. Zresztą nie tylko argumentów. To, co najważniejsze, nie mieści się w słowach, które często nas zwodzą – mieści się w emocjach. Dopóki nie wczujemy się w emocje bohaterów, nie zrozumiemy ich racji.

– Co jest zatem największym atutem sztuki?

– To, co zawsze jest największym atutem w teatrze, czyli możliwość zobaczenia pięknie zagranych ról. Aktorzy wychodzą z prób zlani potem, ale mam wrażenie, że zadowoleni, bo dostali szansę zagrania bardzo złożonych, niejednoznacznych, a jednocześnie silnych postaci, dostali po prostu aktorskie mięso. Drugim atutem tej sztuki jest to, że ma ona początek, środek i koniec. Wiem, że brzmi to nieco śmiesznie, ale coraz częściej widzę na scenie spektakle, które mają wyłącznie przydługi początek, i coraz częściej czytam uczone doktoraty, które tłumaczą, że tak być musi, bo inaczej nie byłoby „ponowocześnie”. W „Oleannie” każdy z trzech aktów jest nieco inny, siły w nim inaczej rozłożone, a problem pokazany z nieco odmiennej perspektywy, co staramy się uzmysłowić zarówno środkami aktorskimi jak inscenizacją. Ta ostatnia, choć istotna, i mam nadzieję, że z estetycznego punktu satysfakcjonująca, podporządkowana jest  oczywiście słowu i temu, co ze słowa wynika. Widzowie spoza branży często podziwiają aktorów za to, że muszą się nauczyć dużo tekstu. Oczywiście słusznie, gdyż jest to godne podziwu, ale też nie sposób się nie uśmiechnąć, bo trzeba mieć na względzie, że ludzie, przynajmniej niektórzy, nie tylko gadają, czasem także czują i myślą, i właśnie to przede wszystkim powinni zagrać aktorzy. Ten pejzaż uczuciowo-myślowy jest niezwykle silnym atutem sztuki Mameta i z niego rodzi się dialog, niezwykle przewrotny, stylizowany na mowę potoczną ze wszystkimi powtórzeniami, zawieszeniami i tak dalej, choć w istocie głęboko przez autora przemyślany.

– Czego zatem widzowie mogą się spodziewać?

– Na to pytanie zbyt dokładnie nie odpowiem, bo myślę, że każdy widz może i powinien odebrać tę sztukę na swój niepowtarzalny sposób. A czy będzie śmiać się czy patrzeć z przerażeniem, czy jedno i drugie, to już kwestia indywidualnego odbioru. Mam tylko nadzieję, że emocji nie zabraknie.

Rozmawiał Piotr Kałużny

– W powszechnym odbiorze OLEANNA Davida Mameta to dramat profesora niesłusznie oskarżonego o molestowanie studentki. – Oczywiście. – A może jednak jest to dramat poniżonej kobiety zmuszonej walczyć o godność? – A dlaczego jeden temat miałby wykluczyć drugi? Czyżbyśmy tak się przyzwyczaili do myślenia w kategoriach jednej tezy, jednego modelu, jednej wizji, jednej trzyliterowej telewizji, że niemożliwym jest pogodzenie dwóch racji? [Więcej]

– Dlaczego tytułowa Oleanna ze sztuki Davida Mameta nie pojawia się na scenie?

– Z tego samego powodu, dla którego w Wieczorze trzech króli Shakespeare’a próżno byłoby szukać choć jednego króla. Tytuł sztuki Davida Mameta przywołuje skojarzenie, które wykształconemu Amerykaninowi nasunie się pewnie prędzej niż nam. Otóż w połowie XIX wieku wirtuoz skrzypiec, Ole Bull, przybył z Norwegii do Pensylwanii, by stworzyć tam kolonię, w której miał panować powszechny dobrobyt i sprawiedliwość społeczna, może nawet równość płci, skoro nadając nazwę wymarzonemu miejscu, Ole połączył swoje imię z imieniem swojej żony – Anna.

– Jak potoczyły się losy wyśnionej krainy?

– Pewnie gdyby coś sensownego z tych marzeń wyszło, słowo Oleanna nie trafiłoby do tytułu sztuki Mameta – dramat sceniczny z reguły karmi się straconymi złudzeniami. A patrząc szerzej, to niby czemu Bullowi miałoby udać się zrealizować jego projekt? Jak dotąd każda próba stworzenia na Ziemi raju kończyła się stworzeniem piekła, co skądinąd nie oduczyło nas popełniać wciąż tych samych błędów. Przywołując w tytule sztuki skojarzenie z utopią i snując opowieść na pozornie odległy temat, Mamet nawiązuje do innego marzenia, które towarzyszy nam od dziecka. Właśnie tak – od dziecka, gdyż to wtedy, będąc dziećmi, po raz pierwszy zderzyliśmy się z machiną edukacji.

A zatem Oleanna opowiada o tym, co nie wyszło i co mogłoby, ale nie jest w stanie wyjść w dziedzinie edukacji?

– Wszyscy wiemy, że dawny model edukacji przestał się sprawdzać, możemy tylko pytać, skąd nasi przodkowie czerpali złudzenia, że kiedykolwiek się sprawdzał. A skoro nikt, kogo chcielibyśmy traktować poważnie, nie trwa w uporze, że uczenie się na pamięć gargantuicznych partii szkolnego materiału i kary cielesne za ich nieprzyswojenie są właściwym środkiem naukowym i wychowawczym, nie ma też powodu, by wciąż upierać się co do innych dogmatów nauczania. Na przykład takiego, że właściwą podstawą edukacji jest ustalona raz na zawsze relacja mistrz – uczeń. Pewnie każdy z nas marzył o nauczycielu, który połączyłby wiedzę z zamiłowaniem do nauczania, lecz przecież nie oznacza to, że z braku prawdziwych autorytetów powinniśmy stwarzać sztuczne. To właśnie bezkrytyczna wiara w autorytety sprawiła, że aż do siedemnastego wieku zamiast uczyć o zjawiskach uczono, co o zjawiskach sądził Arystoteles, więc jeśli Arystoteles sądził, że muchy rodzą się z końskiego łajna, to na uniwersytetach wykładano, że niewątpliwie z łajna muchy muszą się rodzić.

– Skoro relacja mistrz – uczeń jest w nauczaniu niewłaściwa, to czym ją zastąpić?

– Konflikt dramatyczny Oleanny opiera się na próbie zmiany tej relacji. Oto pełen dobrych chęci John, wykładowca uniwersytecki, widząc, że praca studentki nie spełnia wymaganych norm, staje przed koniecznością postawienia jej oceny niedostatecznej. Gdyby tak zrobił – dramat by się skończył. On jednak, doszedłszy do wniosku, że Carol nie potrafi przyswoić treści wykładów, proponuje jej indywidualny tryb nauczania oparty na swoistej równości pomiędzy wykładowcą i studentką. Program zajęć opiera wszakże na paradoksie: otóż zdaniem Johna szkoła nie jest w stanie niczego nauczyć. Czy tego właśnie objawienia oczekuje Carol, dziewczyna z jakiejś, jak możemy się domyślić, małej miejscowości, gdzie wpajano jej od dziecka, że sens egzystencji opiera się na wierze w autorytety? Spotkanie sam na sam z podziwianym jak dotąd profesorem skutkuje psychicznym i moralnym szokiem, a konsekwencje tego spotkania okażą się dla obojga bohaterów dramatyczne.

– W powszechnym odbiorze Oleanna Davida Mameta to dramat profesora niesłusznie oskarżonego o molestowanie studentki.

– Oczywiście.

– A może jednak jest to dramat poniżonej kobiety zmuszonej walczyć o godność?

– A dlaczego jeden temat miałby wykluczyć drugi? Czyżbyśmy tak się przyzwyczaili do myślenia w kategoriach jednej tezy, jednego modelu, jednej wizji, jednej trzyliterowej telewizji, że niemożliwym jest pogodzenie dwóch racji? Swoją drogą to, na co John skazuje Carol, trudno nawet nazwać molestowaniem – to zwyczajny gwałt, oczywiście w kategoriach intelektualnych. Trudno powiedzieć, na ile John ma świadomość, że go wobec Carol stosuje. Sam jest do tego stopnia zachwycony sformułowanymi przez siebie wnioskami, że nie bardzo zwraca uwagę na to, jakie mogą być skutki brutalnego wejścia w czyjś dziewiczy, nieskalany dotąd samodzielnym myśleniem umysł, i co się narodzi z jego zapłodnienia. Nawiasem mówiąc, styl intelektualizowania Johna z permanentnym wytryskiem kaskady lepkich anegdot i powiedzonek bardziej niż z gwałtem kojarzy się z czymś, co jeszcze do niedawna nazywano, dość zresztą absurdalnie, samogwałtem.

No właśnie, słowa, słowa, słowa…. Słów w Oleannie nie brakuje. Cała sztuka to trzy akty piętrzącego się dialogu. Czy taki model przyjęty w dramaturgii Anglosasów może być atrakcyjny dla polskiego widza, przyzwyczajonego do dramaturgii opartej na przeżywaniu?

– Może być atrakcyjny, o ile nie zapomnimy, że jakoś tak dziwnie się składa, iż w dobrze napisanym dramacie bohaterowie na ogół mówią co innego niż czują i myślą, więc to, co najistotniejsze, powinno znaleźć się pod słowami. Dialog, jaki stosuje Mamet w swoich sztukach, jest bardzo charakterystyczny – w ciągłych powtórzeniach, przejęzyczeniach, przypomina język potoczny. Autorowi udało się intuicyjnie oddać pracę mózgu, o którym wciąż z naukowego punktu widzenia wiemy właściwie niewiele poza tym, że wcale nie jest taki logiczny, jakbyśmy chcieli, żeby był. Jeśli weźmiemy pod uwagę skomplikowana psychikę Johna i jeszcze bardziej skomplikowaną psychikę Carol oraz stres, pod wpływem którego oboje działają, przestaje dziwić nadmiar słów oraz pomieszanie języków. Tak naprawdę główną rolę w Oleannie grają nie słowa lecz emocje.

Czy takie wytłumaczenie załatwia sprawę gadulstwa Oleanny?

– Zawsze możemy wziąć jeszcze pod uwagę, że przecież bohaterami są uniwersytecki profesor i studentka humanistycznego wydziału. Humaniści lubią cytować twierdzenie Ludwika Wittgensteina, że o czym nie można mówić, o tym należy milczeć, i choć trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem – pewne referaty wcale nie muszą być napisane, a spektakle wystawione, szczególnie w tej objętości, w jakiej się je wystawia – to w praktyce cała humanistyka zaprzecza twierdzeniu o prymacie milczenia nad mówieniem. Przykład daje królowa nauk, filozofia. Od dziesięcioleci, jej najważniejszym i bodaj czy nie jedynym ośrodkiem zainteresowania jest język. Przewrotność sytuacji pokazanej w Oleannie opiera się na tym, że choć John to specjalista od wypowiadania słów i omawiania ich znaczeń, to właśnie użyte przez niego w pierwszym akcie sztuki słowa, w drugim i trzecim akcie zostaną odbite, skierowane w stronę skąd wyszły, i staną się przyczyną zguby Johna.

Nie tylko słowa. W zalewie gadulstwa Oleanny pojawia się także gest…

– …profesor kładzie rękę na ramieniu studentki. I wkrótce dowiemy się, w jaki sposób ten gest może zostać zinterpretowany przy pomocy odpowiednio użytych słów.

– A czy interpretacja tego gestu jest nieuzasadniona? Czyżby wbrew oskarżeniom Carol i wspierającej ją grupy studentów temat nadużyć seksualnych był w Oleannie nieobecny?

– Trudno oprzeć się wrażeniu, że odwołując się w tytule swojej sztuki do osoby norweskiego artysty i jego relacji z kobietą, Mamet zachęcił nas, byśmy skierowali myśli w stronę sztandarowych utworów skandynawskiej dramaturgii. W stronę Nory czyli Domu lalki Henryka Ibsena, gdzie kobieta buntuje się przeciw dominacji mężczyzn. A zwłaszcza twórczości Augusta Strindberga, obsesyjnie krążącej wokół tematu walki płci, w której to walce silniejszy, wydawałoby się, od kobiety mężczyzna skazany zostaje na porażkę. Podobnie jest w Oleannie – z Johna opadną pozory siły, jakie dały mu zagwarantowane uniwersytecką posadą mądrość i władza. W Carol, zastraszonej i „samiczo” biernej studentce, obudzi się aktywna kobiecość, która pozwoli jej osaczyć i zniszczyć przeciwnika, a w finale ujawnić jego bydlęcą brutalność.

– Takie jest przesłanie Oleanny? Że kobiety niszczą mężczyzn i ujawniają to, co  w nich najgorsze?

– Mamet przenosi strindbergowski problem na płaszczyznę polityczną i społeczną. Nie mamy wprawdzie stuprocentowej pewności, gdyż w przeciwieństwie do polskiego język angielski nie daje nam możliwości rozpoznania, czy to studenci czy raczej studentki dominują w owej grupie, która wspiera Carol w jej krucjacie przeciw Johnowi, niemniej sposób sformułowania oskarżeń o seksizm i pornografię nader ściśle wpisuje się w feministyczny dyskurs. Ta czyhająca za kulisami grupa to pełnoprawny bohater Oleanny. W pierwszym akcie niewiele słyszymy o koleżankach czy kolegach Carol, poza tym, że dziewczyna jest przerażona faktem, iż jacyś anonimowi „wszyscy” wokół niej wciąż mówią o czymś, czego ona nie rozumie. W drugim akcie owi będący do tej pory w opozycji „wszyscy” stają się dla Carol „moją grupą”. Odtąd wyzwanie dla chcącego dotrzeć do sedna Oleanny widza polega na tym, na czym polegało nasze wyzwanie na próbach analitycznych – odróżnić, co Carol mówi  z własnej inicjatywy, a co stanowi bezkrytyczne powtórzenie słów „mojej grupy”, która – jak zakładamy – bardzo solidnie przygotowała Carol do rozmowy z Johnem.

Kto zatem unicestwia karierę Johna: Carol czy „grupa”?

– Widziałbym w tym przede wszystkim działanie innej siły. Siły, która nim Johna poniżyła, wcześniej – i tu ocieramy się o tragizm w ujęciu nie byle kogo, bo samego Maxa Shelera – wcześniej niż poniżyła, wywyższyła. Bo też zastanówmy się: czy John zawsze głosił swoje nieortodoksyjne poglądy, że uniwersyteckie wykształcenie jest mąceniem w głowach studentów? Czy mówił to już wtedy, gdy starał się o posadę na uniwersytecie? Jakoś kłóci mi się to z wnioskami z obserwacji różnej maści „buntowników”, którzy z zasady zaczynają krytykować system dopiero wtedy, gdy się w nim dobre umoszczą. John zawdzięcza układowi, który teraz neguje, wszystko: dom, rodzinę, przyjaciół. Krytykując układ, który go stworzył, być może po prostu – tak jak zarzuca mu Carol – pragnie uchodzić za oryginała. A może jest coś, co dotyczy go w relacji z samym sobą, nie tylko w relacji z otoczeniem. Może stawiając na indywidualność i proponując Carol nieoficjalny tryb nauczania, spłaca dług wobec samego siebie, może pragnie odżegnać się od tego, że kiedyś sam brał udział w wyścigu szczurów i to właśnie wyścigowi szczurów zawdzięcza swoją pozycję? Tylko że Carol jeszcze nie ma pozycji, dla niej ważne jest to, żeby zaistnieć w obrębie układu. A ponieważ – jak twierdzi John – profesorowie niczego nie są w stanie studentów nauczyć, Carol pobierze nauki u studentów, a potem, wspólnie z koleżankami i kolegami z „mojej grupy” udzieli lekcji profesorowi. Buntując się przeciw układowi, John pomógł stworzyć nowy układ, w którym jednostka znaczy równie niewiele jak w starym układzie. W trzecim akcie widzimy, jak bardzo Carol się męczy, próbując usprawiedliwić własne postępowanie, uwierzyć w to, co napisała w skardze na Johna, a nawet – można zaryzykować stwierdzenie – dąży do tego, aby John ją ukarał, a przynajmniej udowodnił, że naprawdę jest taki, jakim go przedstawiła w inspirowanym przez „moją grupę” akcie oskarżenia.

– O wszystkim decydują inni? Komunikacja pomiędzy dwiema ludzkimi jednostkami jest niemożliwa?

– Dwukrotnie w ciągu trwania sztuki mogłoby dojść pomiędzy Carol i Johnem do porozumienia. Po raz pierwszy pod koniec pierwszego aktu, gdy Carol usiłuje zdobyć się na jakieś intymne wyznanie. Po raz drugi pod koniec drugiego aktu, gdy Johnowi udaje się wzbudzić w niej wyrzuty sumienia W obu przypadkach rozmowę przerywa dźwięk telefonu, a potem nie ma już powrotu do poprzedniego etapu rozmowy. Nie ma czasu ani możliwości na porozumienie, wszystko w tym świecie dzieje się zbyt szybko. Telefon dzwoni zresztą przez cały czas, on oraz znajdujący się po drugiej stronie linii żona i adwokat Johna również są pełnoprawnymi bohaterami Oleanny.

– Trzydzieści lat temu, pisząc swoją sztukę, Mamet umieścił na scenie telefon stacjonarny…

…i proszę, do jakiego stopnia ten staroświecki aparat zrujnował relację Carol i Johna. A dzisiaj? Wobec atakujących nas zewsząd komunikatorów czy da się spotkać i zamiast iść na skróty czyli wygłosić pakiet ustalonych poglądów, spokojnie je wymienić, porozmawiać przez dłuższą chwilę sam nas sam, choćby tak, jak właśnie sobie porozmawialiśmy?

2021

CZERWONA GORĄCZKA. Oglądamy wydarzenia ze specyficznej perspektywy, nie wiemy, czy ta opowieść rozgrywa się w planie realnym, czy w chorych umysłach. Wiele scen pokazujemy z perspektywy umierających, z perspektywy nieboszczyków. Opowiadamy o tym, skąd bierze się zło i czy jesteśmy w stanie z tym złem, które jest w nas, walczyć.

2021

PIEKŁO i RAJ. Kryzys wieku średniego, przekładamy na istniejące w naszej kulturze pojęcia. Na Diabła i Anioła – skoro każdy z nas ma Anioła Stróża, to pewnie ma i Diabła Stróża. No i na Śmierć, która – jak śpiewa Nohavica – jest wszechobecna. Nasz bohater zmaga się z tymi trzema postaciami, co do których nie wie, z jakiego pochodzą świata, ale one mu to w odpowiednim momencie wytłumaczą. [Więcej]

Piosenki Jaromira Nohavicy pojawiły się w moim życiu dosyć niespodziewanie – było to siedemnaście lat temu, gdy pracowałem w Czechach i tam usłyszałem, najpierw muzykę, a potem zaczął do mnie docierać sens słów. Pracując w Czeskim Cieszynie miałem nadzieję, że nauczę się języka czeskiego, ale tam wszyscy potrafią mówić po polsku, więc nie bardzo się dało. Część tekstów Nohavicy zrozumiałem, a część sobie pewnie wymyśliłem, bo każdy Polak uważa, że zna język czeski. Przyjedzie autor, to zapewne to skoryguje… A tak na poważnie… być może chodzi o to, że zetknąłem się z tą poezją i muzyką w specyficznym dla mężczyzny momencie kryzysu wieku średniego. Bez większego wysiłku urodził się pomysł spektaklu – nagle te piosenki zaczęły do mnie przemawiać głosami, kojarzyć się z obrazami. Wiem, wiem, jak to brzmi – jak ktoś słyszy głosy i widzi obrazy, to powinien coś z tym zrobić. Nie udałem się jednak do lekarza, tylko do teatru. Pomysł czekał na realizację kilkanaście lat, rozrósł się o kilka nowych piosenek, które powstały w międzyczasie. Temat główny, czyli kryzys wieku średniego, przekładamy na istniejące w naszej kulturze pojęcia. Na Diabła i Anioła – skoro każdy z nas ma Anioła Stróża, to pewnie ma i Diabła Stróża. No i na Śmierć, która – jak śpiewa Nohavica – jest wszechobecna. Nasz bohater zmaga się z tymi trzema postaciami, co do których nie wie, z jakiego pochodzą świata, ale one mu to w odpowiednim momencie wytłumaczą, kiedy go już spotka to, co każdego spotkać musi. (Wbrew pozorom spektakl jest chwilami zabawny.) Bardzo nam zależało na tym, żeby to nie był koncert przebojów Jaromira Nohavicy, lecz spektakl teatralny, gdzie ważna jest muzyka, ważny tekst, ważne są obrazy. Dużą wagę przywiązujemy do kształtu plastycznego tego przedstawienia, chcemy stworzyć swoisty sceniczny sen, bo można przyjąć, że wszystko rozgrywa się we śnie głównego bohatera. Ale najważniejsze jest aktorstwo i nad tym najciężej pracujemy.

Wysłuchała Jolanta Król

2021

W MADY-BABY.EDU postanowiłem zachować rumuńskie realia, by tym dosadniej opowiedzieć o nas, Polakach. Dlatego, że nie wierzę w szczerość tych wszystkich bajęd, w których niby krytykujemy polskie wady, ale w rzeczywistości tylko wbijamy się w dumę, że tyle co nasz rodak, to żaden Niemiec nie wypije, i gdzie Polak pełną piersią oddycha, tam Francuz ze smrodu zdechnie. Powinniśmy na świat spojrzeć z perspektywy tych, od których wydajemy się sobie w nieuzasadniony sposób lepsi: musimy poczuć się Rumunami. [Więcej]

Co znaczy tytuł sztuki: „mady-baby.edu”?

 – Tytuł to adres strony internetowej, nad którą pracuje trójka bohaterów dramatu. Należą do pokolenia, dla którego Internet jest podstawowym środkiem przekazu. Sama autorka, kiedy napisała ten tekst, nie przekroczyła jeszcze trzydziestki, „internetowy” tytuł sztuki jest więc po wielekroć uzasadniony. Dwa pierwsze człony adresu – „mady-baby” – to pseudonim Mădăliny, młodej Rumunki, która przyjechała do Irlandii, ponieważ ukochany obiecał jej pomóc zrobić karierę „w tańcu albo coś takiego”. Trzeci człon adresu, „edu”, odwołuje się do „edukacyjnego” charakteru wspomnianej strony. Tych, którzy jeszcze się nie domyślają, o jakiego typu edukację chodzi i jaką karierę w zachodnim świecie może zrobić nasza wschodnioeuropejska bohaterka, zapraszamy do teatru. Tych, którzy się domyślają, też zapraszamy, bo i tak czeka ich sporo zaskoczeń, a także niemała dawka emocji, a to za sprawą trójki wykonawców. Wyłoniona z grona siedemdziesięciu kandydatek Anna Zachciał wystąpi w roli Mădăliny. Jako Bogdan, delikatny i wrażliwy student sztuk wizualnych (wrażliwy, jak to często artyści, zwłaszcza na własnym punkcie) – Maciej Babicz. Jako Voicu, sutener-twardziel o mentalności dużego dziecka – Tomasz Wiśniewski, który dwanaście lat temu tą właśnie rolą debiutował na tarnowskiej scenie.

 – Czego zatem możemy się spodziewać? Dramatu pełnego przemocy i scen łóżkowych?

 – Pokazywanie przemocy i erotyki w teatrze w skali jeden do jeden prowadzi na ogół do niezamierzonych efektów komicznych: po pierwszym szoku widz zaczyna analizować sposób, w jaki aktorzy unikają ciosów, lub zastanawia się, czemu fizjologia aktorów nie nadąża za słownymi deklaracjami pożądania. W naszym przedstawieniu nie zabraknie okrucieństwa, choć głównie w sferze psychiki. Dozowane będzie jednak tak, aby widz nie stracił poczucia celowości tego, czemu ma ono służyć. Chcemy zadać pytanie: skąd bierze się zło? Co do erotyki, to w jedynej scenie stricte łóżkowej trójka ludzi przytula się do siebie, nie mogąc zasnąć. Zamiast się rozbierać, grubo się ubrali, bo noce w deszczowym Dublinie bywają chłodne. Scen związanych z tworzeniem domowej strony porno nie pokazujemy po to, aby widza podniecić. Pracują one na stworzenie ironicznego dystansu do pełnego chorych emocji świata. Komizm buduje wyeksponowanie technicznych aspektów przedsięwzięcia. Trochę tak, jakby nie pokazywać Hamleta wtedy, gdy myśli, cierpi i umiera, tylko gdy wstaje z martwych i idzie do bufetu.

 – Realia w inscenizacji pozostaną rumuńskie?

 – Pierwszą, niekontrolowaną myślą przed przystąpieniem do pracy nad tekstem było przerobić realia na polskie. Sytuacja młodych Rumunów w Irlandii przypomina doświadczenia Polaków na Zachodzie. Charakter postaci – ta mieszanka kompleksów okryta pancerzem narodowej dumy – tym bardziej. Paradoksalnie postanowiłem zachować rumuńskie realia, by tym dosadniej opowiedzieć o nas, Polakach. Dlatego, że nie wierzę w szczerość tych wszystkich bajęd, w których niby krytykujemy polskie wady, ale w rzeczywistości tylko wbijamy się w dumę, że tyle co nasz rodak, to żaden Niemiec nie wypije, i gdzie Polak pełną piersią oddycha, tam Francuz ze smrodu zdechnie. To rzeczywiście paradoks, ale żeby zdać sobie sprawę z naszego położenia, powinniśmy na świat spojrzeć z perspektywy tych, od których wydajemy się sobie w nieuzasadniony sposób lepsi: musimy poczuć się Rumunami.

2020

Mamy we WSZYSTKO O MĘŻCZYZNACH do czynienia z intelektualistami, a także z ludźmi bardzo prostymi, ale okazuje się, że najważniejsze zawsze jest to, co w sercu. Myślę, że jest to też największa wartość tej sztuki – ona dociera do emocji. Można się pośmiać i popłakać. I nie musimy się tego wstydzić. [Więcej]

 

Na początek cię zapytam, jak sobie radzisz w pandemii? Jaki to ma wpływ na twoją działalność artystyczną?

Jakoś tak się złożyło, że skumulowały mi się trzy realizacje. Działam pod dziwną presją, bo nie wiem, który z teatrów za chwilę będzie zamknięty. Gra się w teatrach coraz mniej, ale wciąż jeszcze się próbuje, więc jeżdżę z miasta do miasta i na brak prób, castingów oraz innych zajęć związanych z teatrem, póki co, nie narzekam.

Pytanie tylko, czy te spektakle będą mogły zostać wystawione?

To jest właśnie ta presja, którą cały czas odczuwamy. W teatrze nieustannie sobie zadajemy pytanie, jaki ma sens nasza praca, w tym wypadku nabiera ono zupełnie nowego znaczenia. Działania online – nagrywanie spektakli – są niewątpliwie potrzebne do dokumentacji, lecz jeśli teatr nie odbywa się w żywym planie, w obecności widza, po prostu nie jest teatrem. Próba to próba, dopiero wraz z pojawieniem się widza zaczyna się spektakl. Tak zwany teatr telewizji to także swoista podróbka, która poza nazwą niewiele ma wspólnego z teatrem.

A co myślisz o streemingowaniu spektakli? Aktorzy grają na żywo i transmisja odbywa się w czasie rzeczywistym. Mam wrażenie, że jakoś wtedy jesteśmy razem.

Nadal wszystko odbywa się na szklanym ekranie, nie jesteśmy bezpośrednio w jednej przestrzeni z aktorami. Poza tym, im bardziej przedstawienie wyrafinowane jest pod względem plastycznym, im bardziej opiera się na grze światła i cienia, tym słabiej wychodzi jego rejestracja – nie widać świetlnych niuansów, a czasem w ogóle nic nie widać, jest po prostu za ciemno. Nagrywanie spektaklu czy udostępnianie go przez Internet to zawsze erzac. Nie, żeby nie podobały mi się podobnego typu działania. Od trzech lat uczę w szkole internetowej i wiem, jak olbrzymie daje Internet możliwości.

Czyli dla ciebie nauczanie zdalne to nic nowego?

Dziesięć lat temu moja żona otworzyła szkołę internetową przygotowująca dorosłych do matury, chyba pierwszą w Polsce. W pewnym momencie, już ponad trzy lata temu, nowozatrudniona polonistka przestraszyła się wyzwania – nic zresztą dziwnego, bo to bardzo wymagające zajęcie. A ja, zanim poszedłem na studia reżyserskie, skończyłem polonistykę i teatrologię – taki był kiedyś wymóg, że aby zdawać na reżyserię, trzeba mieć ukończone wyższe studia. Tak więc niemal z dnia na dzień zacząłem prowadzić zajęcia z języka polskiego.

Wykorzystujesz w tej pracy swoje doświadczenia teatralne?

Znam Makbeta, Kordiana, Nie-Boską komedię, Zbrodnie i karę, Proces od strony, od jakiej na ogół nie znają ich nauczyciele – wszystkie te teksty realizowałem na scenie. Opracowałem autorski kurs maturalny i sporo osób udało mi się przygotować do egzaminu. Moi uczniowie szkołę średnią skończyli dawno temu, dopiero po latach zdecydowali, że chcą zdawać maturę. Podczas kursu bardzo często odkrywają, że lektury, które nie podobały im się w szkole, zaczęli teraz rozumieć, nie będę się przechwalał, że dzięki moim wykładom i warsztatom, ale choćby dzięki własnemu życiowemu doświadczeniu. Ponieważ nasza szkoła jest szkołą internetową, mamy to szczęście, że nie straciła na pandemii, a ponieważ istnieje od dziesięciu lat, nawet zyskała, bo w momencie jej wybuchu mieliśmy już praktykę w zdalnym nauczaniu.

Nie było cię u nas pięć lat.

Tak, ostatnim spektaklem, który wyreżyserowałem w Płocku, było Psie serce Bułhakowa.

Co się przez ten czas wydarzyło w twoim artystycznym życiu?

Trochę ciekawych rzeczy się wydarzyło. Parę nowych spektakli, a także choćby to, że raz na sto lat odbywa się taki konkurs dramaturgiczny, jaki z okazji stulecia odzyskania niepodległości zorganizował w 2018 Teatr Polski w Warszawie, a mnie udało się go wygrać.

Sprawa N, sztuka o zabójstwie Gabriela Narutowicza.

Zaraz potem o mało co zadebiutowałbym w teatrze tańca. Dostałem się do finału konkursu i ostatecznie zająłem drugie miejsce – niestety realizowano tylko jeden spektakl. Przede mną debiut w teatrze muzycznym. W przyszłym roku będę obchodził 25-lecie pracy na zawodowej scenie, ale jeszcze nigdy nie reżyserowałem spektaklu muzycznego.

Powiesz, co to będzie?

Przedstawienie, do którego scenariusz napisałem na podstawie piosenek Jaromira Nohavicy. Zrealizuję go w Teatrze Rozrywki w Chorzowie.

Ale ty nie mieszkasz w Chorzowie?

Nie, chociaż blisko, pod Gliwicami.

Napisałeś kilka sztuk, Sprawę N nawet wczoraj przeczytałam. Jestem zaskoczona, bo nie wiedziałam, że piszesz dramaty.

Jakoś tak się to urodziło, samo z siebie. Kiedyś nie ciągnęło mnie do pisania, bo przecież jest mnóstwo gotowych tekstów, które tylko czekają na wystawienie. Ale że akurat dziesięć lat temu miałem kilkumiesięczny zawodowy przestój, typowy dla pracy reżysera, stało się. W Gdańsku ogłoszono konkurs dramaturgiczny, jakby wręcz stworzony dla mnie: trzeba było napisać sztukę inspirowaną postacią Jana Heweliusza. Kiedy o tym opowiadam, to bywam źle rozumiany, a gdy po konkursie, w wywiadzie dla prasy zażartowałem, że do pisania popchnęła mnie chciwość, to doczekałem się odpowiednich komentarzy w Internecie. Ale spróbuję to wytłumaczyć.

No dobrze, to wyjaśniaj.

Pytasz, czy jestem ze Śląska. Otóż jestem, i gdzieś ta śląskość, taka zupełnie prosta, we mnie została. Przekonanie, że mężczyzna musi porządnie pracować, a za tę porządną pracę należy mu się porządna płaca. To mi się całe życie kłóci z zawodem, który uprawiam. Mniejsza już o pieniądze, ale po pierwsze, kto to jest w ogóle ten reżyser? Wiadomo, że spektakl bez autora i bez aktora się nie obejdzie, ale czy ten cały reżyser w ogóle jest do czegoś potrzebny? Jako widz, oglądając różne spektakle, też nieraz sobie – czy raczej w tym wypadku nie sobie – zadaję to pytanie. Poza tym, reżyseria to praca okresowa, raz jest, a raz jej nie ma. W związku z tym, kiedy pojawił się taki temat i trzeba było napisać sztukę, nad którą rzeczywiście należałoby usiąść, zagłębić się w starych księgach, bo trudno pisać dramat historyczny bez znajomości historii – to właśnie skojarzyło mi się z taką ciężką orką. A do tego jeszcze były całkiem, a przekładając na realia teatru nawet bardzo atrakcyjne nagrody. Postanowiłem więc poświęcić tych kilka miesięcy, żeby pisać. Wiem, że to pokrętne i dziwne tłumaczenie.

Nie, dlaczego?

Myślę, że takie tłumaczenie skrywa potrzebę, żeby jednak coś wreszcie napisać (śmiech). Ale pozostaje faktem, że wcześniej nie miałem tyle bezczelności, żeby pisać i wysyłać to co napisałem na konkursy. A na pewno cały czas była we mnie potrzeba takiej pracy, którą można by porównać do „normalnej” pracy. To wszystko wynika z poczucia lekkiej nierealności. Zarabiam pracując w teatrze od ćwierć wieku, a nadal często mam poczucie, że zawód, który uprawiam, jest nierealny. Czasem się człowiek narobi, a efekt pracy znajduje niewielki oddźwięk, czasem natomiast jest się docenionym, bywa, że wynoszonym, hołubionym, choć zrobiło się tyle samo co zwykle albo i mniej. A jeśli zrobię mniej, to narastają we mnie wątpliwości, czy aby na pewno byłem uczciwy w pracy. Czy pracowało się na ten sukces porządnie.

To mi się kojarzy z istniejącym w psychologii „syndromem oszusta”. Cokolwiek zrobisz, coś ci podpowiada, że to nic takiego, że tylko ci się raz udało.

Coś ci opowiem. Kiedy prowadziłem teatr studencki, korzystaliśmy z sali w domu kultury, i zawsze wieczorem przychodził tam dozorca, pan Krzykawiak, zawsze tak samo ubrany, w tej samej czapce-leninówce, i mówił zawsze w ten sam sposób, jakby z odcieniem wyrzutu: „Panowie, długo tu jeszcze będziecie?”. Niezależnie od tego, ile dziewczyn było na sali, on zawsze mówił: „Panowie, długo tu jeszcze będziecie?”. Bo chciał zamykać. Do tej pory prowadząc jakąś próbę, gdzie wszyscy aktorzy, inspicjenci, asystenci, suflerzy wpatrzeni są z namaszczeniem we mnie i gdzie nic, także to kiedy kończymy próbę nie ma prawa obyć się bez mojej decyzji – ciągle mam z tyłu głowy, że zaraz wejdzie pan Krzykawiak i zapyta: „Panowie, długo tu jeszcze będziecie?”. To jest nie do przezwyciężenia. Stąd, przy całym zaangażowaniu w pracę, nieustanne poczucie dystansu do tego, co robię. Albo wrażenie, że wykonuję jakiś niemęski zawód.

Myślę, że my wszyscy, ludzie pracujący w kulturze, mamy czasem to poczucie nierealności i nienamacalności tego, co robimy. Ale tu jeszcze dochodzi jakiś stereotyp związany z męskością?

Tak, bo na Śląsku mężczyzna powinien porządnie pracować, a ja nie wiem, czy teraz już naprawdę pracuję, czy dalej, jak się to kiedyś mówiło: „bawię się w teatr”. Z drugiej strony wiem, że uprawiam najpoważniejszy zawód, jaki w ogóle można sobie wyobrazić, bo teatr dotyka nie tylko spraw doczesnych, ale i metafizycznych, próbuje zszyć kosmos z ziemią. A za chwilę znów pojawia mi się w głowie pan Krzykawiak: „Panowie, długo tu jeszcze będziecie?”.

Powiedziałeś, że praca reżysera jest taka rwana, kilka miesięcy pracujesz, kilka nie. Sytuacja pandemii pokazała, że artyści w ogóle mają bardzo niepewny zawód. Co by się musiało zmienić, żeby było inaczej?

Moja recepta na to, żeby było lepiej – oczywiście kiedy pandemia już się uciszy – to robić to, co Poznański Teatr Tańca, ten właśnie, z którym miałem okazję przez moment się zetknąć: konkursy na inscenizacje, z jasno określonymi zasadami. Gdyby każdy reżyser musiał solidnie przygotować egzemplarz, potem obronić go przed komisją i pokazać, że umie pracować z aktorami, to by wyczyściło nasze środowisko. Wtedy wszystkie cwaniaki, które są najmądrzejsze w bufecie, bo mają znajomości w kręgach teatralnej władzy i z góry zamówione entuzjastyczne recenzje swoich spektakli, odpadłyby na jakimś etapie konkursu, a może w ogóle nie miałyby odwagi, żeby do niego przystąpić. Tylko znowu pojawiłby się problem – kto by siedział w tych komisjach? Jak tu ominąć aspekt towarzyski przedsięwzięcia, to że w środowisku teatralnym często się znamy, pamiętamy, co sobie powiedzieliśmy i lubimy się za to lub nie lubimy? Dlatego właśnie podobają mi się konkursy dramaturgiczne, zwłaszcza te, w których pisze się pod godłem. Napisałem cztery dramaty i zdobyłem za nie nagrody w sześciu konkursach. Prawie zawsze, gdy wysyłam sztukę na konkurs, w którym trzeba ją opatrzyć godłem – wygrywam, ale ani razu nie udało mi się zdobyć nagrody, kiedy trzeba było sztukę podpisać własnym nazwiskiem.

Zarzucasz gremiom oceniającym stronniczość?

Jest coś takiego jak moda i właśnie to coś rządzi polskim teatrem. Wszyscy rzucają się na jakiegoś młodego twórcę, wyciskają z niego soki, po czym odrzucają, bo tymczasem na rynku pojawiło się nowe nazwisko. To samo dotyczy literatury, ale chyba w większym stopniu teatru. Myślę, że za tym idą kompleksy związane ze starzeniem, powszechna potrzeba odmłodzenia się tanim kosztem. Od dwudziestu pięciu lat widzę jak stawia się na młody teatr, ale całym tym interesem wciąż kręcą ludzie co najmniej w średnim wieku.

Może to wynika z poczucia, że teatr potrzebuje jakiejś przemiany?

A może raczej jest to po prostu apetyt na świeże mięso? Żeby było jasne – nie mam pretensji do młodych twórców, nawet jeśli mało umieją, bo rozumiem, że w ich wieku można popełniać błędy. Natomiast mam dużą pretensję do środowisk opiniotwórczych, które lansują na nich modę. W efekcie pojawiło się mnóstwo niedouczonych artystów, którzy mogliby robić w przyszłości naprawdę dużo lepsze przedstawienia, gdyby ich zbyt wcześnie nie przechwalono. Nie stawia się na to, co niezbędne w zawodzie reżysera, mianowicie bardzo długi proces dojrzewania. Tutaj sam talent nie wystarczy, potrzebna jest jeszcze chęć rozwoju, zdobywanie doświadczeń. Może zaistnieć genialny młody poeta, natomiast genialny młody reżyser zdarza się bardzo rzadko. To jest zawód, który wymaga długich lat mozolnych ćwiczeń, a dziś stawia się na to, że artysta przede wszystkim musi być młody.

Wszyscy chcemy młodości i świeżości.

To problem naszych czasów: nieumiejętność dojrzewania i starzenia się.

Skoro już dotykasz problemów w teatrze, i tego jak teatr dzisiaj wygląda, może warto poruszyć temat, który jest ostatnio bardzo głośny – temat przemocy w teatrze. Jak ty na to patrzysz? Była głośna sprawa nadużyć założyciela Teatru Gardzienice, wcześniej molestowanie seksualne w krakowskiej Bagateli. Wykorzystywanie seksualne, mobbing. Pojawiło się dużo głosów mówiących, że cały polski teatr tak wygląda. Że cały teatr opiera się na relacjach przemocowych. Jak na to patrzysz jako reżyser? Reżyserzy w Polsce mają bardzo silną pozycję, która może prowadzić do nadużyć. Wszystko się opiera na reżyserze, inni twórcy zawsze są wymieniani jako towarzyszący.

To jest temat, do którego trzeba podchodzić bardzo ostrożnie. Coś się długo zbierało, coś niewątpliwie niedobrego, ale teraz, kiedy otworzyła się śluza, dochodzi do sytuacji nierzadko absurdalnych. Roman Polański miał kiedyś sprawę o nadużycie seksualne, jego wina jest w tym wypadku oczywista, więc powinna, przy uwzględnieniu wszelkich okoliczności łagodzących, podlegać określonej karze. Ale to jeszcze nie znaczy, że musimy brać za pewnik wiele innych wobec niego oskarżeń i z tego względu zabraniać mu wstępu do szkoły filmowej. Że nie wspomnę innych reżyserów i obciążających ich zeznań aktorek, które po latach amnezji nagle sobie przypomniały, że ktoś tam kiedyś zachował się wobec nich niemiło.

To chyba jednak są konsekwencje tego, że przez wiele lat nikt takich kobiet nie słuchał. A co z tymi reżyserami? Reżyserowi wolno wszystko?

Rzeczywiście, jest tak i nie wiem dlaczego, że reżyserowi wolno być prostakiem. Tylko że żeby wolno mu było być prostakiem – ktoś musi na to pozwolić. To dwór czyni króla. Znam reżyserów-chamów, ale znam też wielu różnych nie-reżyserów, tak mężczyzn jak kobiety, kłaniającym się reżyserom w pas, stwarzającym do chamstwa warunki. I obawiam się, a mogę nawet podać przykłady, że bardzo wiele z tych osób, które teraz głośno krzyczą z oburzenia, wcześniej na takie chamstwo pracowały.

Myślę sobie, że trochę wszyscy, pracujący w teatrze, godzimy się na taki stan rzeczy. Zwłaszcza w odniesieniu do reżyserów – bo wiadomo, oni mają swoje fanaberie, im wolno. Ale ja to widzę bardziej tak, że trudno nam to przerwać, jeśli wchodzimy w system, który działa tak od wielu lat.

Owszem, i kiedy hołubi się młodych twórców tylko za to, że są młodzi, to jest to praca na podobny stan rzeczy.

A czy to nie jest trochę tak, że ci młodzi ludzie, którzy wchodzą w to środowisko, krzyczą, bo widzą te problemy, których ci starsi nie widzą?

Nierzadko ci sami ludzie, którzy podnoszą wielki krzyk, że jest im źle, właśnie pracują na nowe pokolenia reżyserów-prostaków.

A ci młodzi trochę nie mają wyjścia. No bo jeśli chcą być częścią teatru, muszą się godzić na zasady w nim panujące.

W efekcie tworzą to samo, co ich ojcowie.

To jak od tego uciec?

Czytałem kiedyś, w jaki sposób powstała Liberia. Grupa ludzi o szlachetnych sercach wykupiła teren w zachodniej Afryce i wysłała tam wyzwolonych niewolników. Ci byli niewolnicy założyli nowe państwo, Liberię – tylko że to państwo, zawdzięczające swoją nazwę słowu wolność, oparli na wyzysku tubylców, z których zrobili własnych niewolników. Co zresztą jest logiczne, bo przecież skoro dopiero co sami byli niewolnikami, to nie znali innego ustroju niż niewolniczy. Podobna sytuacja jest w tym momencie w teatrze. Jeżeli nie ma współpracy pomiędzy trzema pokoleniami, współpracy, gdzie młodzi czerpią doświadczenie od starszych, a starsi energię od młodych, jeśli nie ma współpracy opartej na wzajemnym szacunku, na chęci doskonalenia się, to wtedy po prostu grupa stetryczałych artystów odchodzi lub zostaje przemocą usunięta, a ich miejsca zajmuje grupa niedorobionych artystów, którzy też prędzej czy później zaczną się mobbingować.

No tak, wszyscy żyjemy w tym świecie, mamy te same schematy w głowach. I bardzo trudno je zmienić.

O to właśnie chodzi. A ta hiperpoprawność, która teraz coraz częściej obowiązuje, to podobna forma wyzysku, druga strona tego samego medalu. W pewnych środowiskach wciąż jeszcze trzeba udawać pobożnego, o czym wiedział już Machiavelli, ale w pewnych środowiskach właśnie nie – trzeba udawać, że jeśli w cokolwiek się wierzy, to tylko w lewicowe idee.

Przejdźmy do sztuki, nad którą pracujesz. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zdecydowałeś się na sztukę Wszystko o mężczyznach, a nie Wszystko o kobietach, bo Miro Gavran napisał obie. Byłaby w tym jakaś ironia, gdyby Wszystko o kobietach, napisane przez mężczyznę, również reżyserował mężczyzna. Ale ty już reżyserowałeś tę sztukę o kobietach. Czego się o nich dowiedziałeś?

Rzeczywiście, Wszystko o kobietach wyreżyserowałem w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie, jedenaście lat temu. Widzami były głównie kobiety. Jedna pani zwierzyła mi się, że była na tym osiem razy, chodziła z koleżanką, a potem utożsamiały się z wybranymi bohaterkami, więc myślę, że chyba nie poszło tak źle.

To czego te kobiety dowiedziały się o sobie od was – autora i reżysera?

Czasem trzeba spojrzeć z dystansu. Nie jest tak, że o wojsku zawsze najlepiej opowie żołnierz. Może właśnie cywil, bo dostrzega rzeczy, których tamten nie widzi.

Ale nie czułeś dyskomfortu próbując dotknąć jakiejś prawdy o kobietach? Nawiązuję do tego, że w patriarchalnym świecie zwykle faceci mówią o tym, jakie są kobiety, a rzadziej one same mogą to powiedzieć. W teatrze to widać bardzo dobitnie.

W tym samym roku i w tym samym teatrze, co Wszystko o kobietach, wyreżyserowałem mady-baby.edu Gianiny Cărbunariu, sztukę napisaną przez kobietę o świecie zdominowanym przez mężczyzn. Nawiasem mówiąc, zaraz po premierze Wszystko o mężczyznach w Płocku wznawiam w Tarnowie mady-baby, po latach przerwy, w nowej obsadzie, którą w przyszłym tygodniu wybieram w castingu. Zmienił się także dyrektor artystyczny tego teatru – jest nim teraz kobieta.

To czego się dowiemy o mężczyznach ze sztuki, którą reżyserujesz w Płocku?

Wszystkiego – z tym, że tytuł Wszystko o mężczyznach jest oczywiście przewrotny. Nie można w ciągu jednego spektaklu powiedzieć wszystkiego ani o kobietach, ani o mężczyznach. Tytuł należy raczej rozumieć tak, że w tej sztuce wszystko, co wydarza się na scenie, dotyczy mężczyzn, podobnie jak w sztuce Wszystko o kobietach, dotyczy kobiet. Pomiędzy sztukami Gavrana o kobietach i mężczyznach jest jednak znacząca różnica. We Wszystko o kobietach oglądamy kilka historii bohaterek w różnym wieku, najmłodsze z nich chodzą do przedszkola, a najstarsze są pensjonariuszkami domu starców. Niby podobnie jest w sztuce Wszystko o mężczyznach: mamy tu starców, mężczyzn w średnim wieku, ale nie mamy chłopców, nie mamy dzieci.

Też mnie to zastanowiło.

Wniosek z tego można wysnuć taki, że mężczyźni, niezależnie od wieku, i tak zawsze są dziećmi.

Albo nigdy nie są. Może mężczyźnie nie wypada być dzieckiem.

Myślę, że są dziećmi, tylko niekoniecznie chcą się do tego przyznać. Więc tego się dowiemy: że są. Dowiemy się też, że zdeklarowany macho niespecjalnie różni się od zdeklarowanego geja, że tak naprawdę ludźmi rządzą emocje – miłość, nienawiść, namiętność, zazdrość, chciwość, strach. Mamy we Wszystko o mężczyznach do czynienia z intelektualistami, a także z ludźmi bardzo prostymi, ale okazuje się, że najważniejsze zawsze jest to, co w sercu. Myślę, że jest to też największa wartość tej sztuki – ona dociera do emocji. Po premierze Wszystko o kobietach podkreślano, że to sztuka, na której można się pośmiać i popłakać.

Tak lubimy najbardziej.

I nie musimy się tego wstydzić.

Mężczyźni też?

Ale oczywiście. Mężczyźni są tak samo podatni na wzruszenia. Choć myślę, że na tę sztukę przyjdzie więcej kobiet. Mężczyźni przychodzą do teatru głównie wtedy, kiedy ich małżonka wyciągnie. Możliwa jest sytuacja, w której do teatru pójdą koleżanka z koleżanką, ale kolega z kolegą – już nie.

Ale może jak powstanie sztuka o mężczyznach, to nagle stwierdzą: „ojej, oni mówią do nas”? Jesteś mężczyzną, powiedz mi, dlaczego mężczyźni nie chodzą do teatru?

Za to częściej niż kobiety chodzą na mecze.

Bardzo nie lubię takiej generalizacji, ale jednak zadam to pytanie – dlaczego mężczyźni mają mniejszą otwartość na emocje?

Co jak co, ale na meczach emocji nie brakuje.

Tylko to są inne emocje, które nie dotyczą ich bezpośrednio, a w teatrze coś ich może dotknąć.

Na meczach, tak jak i w życiu, jest walka, dochodzi do wielkich dramatów. A co się tyczy teatru, to rzeczywiście jakoś dziwnie się to ukształtowało. Teatrolodzy nie potrafią dojść do porozumienia, czy w starożytnej Grecji wolno było kobietom przychodzić na spektakle czy nie, podobnie zresztą jak niewolnikom, ale sporo wskazuje na to, że na widowni zasiadali tylko mężczyźni. Wiadomo  za to na pewno, że wyłącznie mężczyźni występowali wówczas na scenie, podobnie jak później w elżbietańskiej Anglii. Złośliwi nawet twierdzą, że teatr grecki i szekspirowski właśnie temu zawdzięczały swoją wielkość. Myślę, że wśród widzów sztuk Shakespeare’a także przeważali mężczyźni. A potem, nie wiadomo właściwie kiedy, wszystko się odmieniło.

Zastanawiam się i dociekam, co robić, żeby dotrzeć do tych facetów?

Też się nad tym zastanawiam. Nie zawsze docieramy do tych emocji, do których byśmy dotrzeć chcieli. Ale, jak rozumiem, wszystko w tej rozmowie zmierza do tego, żeby stwierdzić, że kobieta jest gatunkiem lepszym i mądrzejszym.

Nie, nie chciałam tego sugerować (śmiech).

To powiedzmy, że sam na to wpadłem.

No dobrze.

To jest odwieczne pytanie, czy określiła nas natura czy kultura. Trudno odpowiedzieć.

Ale ja się bardzo cieszę, że robisz spektakl o mężczyznach. Emancypacja kobiet sprawiła, że zmieniła się rola społeczna mężczyzn i mężczyźni muszą to przepracować. Cieszy mnie, że zaczynają się pojawiać męskie kręgi, spotkania, na których faceci są dla siebie wsparciem i próbują przedefiniować swoją męskość.

Zaznaczam, że na takie spotkania nie uczęszczam i nie wybieram się. A jeśli chodzi o pozycję kobiety, to oczywiście zmieniła się, bo musiała się zmienić, odkąd kobiety zaczęły pracować zawodowo. Ale świat nie zmienił się tylko dlatego, że kobiety sobie to wywalczyły. Do pewnego momentu musiał wyglądać tak, jak wyglądał. Dopóki do pracy używało się sochy czy nawet pługa, a do walki miecza, topora lub karabinu, to mężczyźnie łatwiej było te narzędzia udźwignąć. Dziś, kiedy pracuje się i walczy na różne sposoby, mogą to robić także kobiety.

Czy uważasz, że mamy problem z męskością? Że mężczyźni nie potrafią się odnaleźć?

Pod wieloma względami mężczyźni dostali właśnie olbrzymią szansę. Na przykład – wiesz, co zrobić, kiedy dziecko dostaje kolki? Na potrzeby moich dzieci opracowałem taką metodę, którą nazwałem „pszczółką”. Z pewnością ktoś już kiedyś na nią wpadł, ale nie każdy o niej wie. W każdym bądź razie kilka matek się na mnie obraziło, kiedy opowiadałem im o mojej metodzie, i z góry uznało, że coś takiego nie może zadziałać, choć wiem, że wiem, że może, bo próbowałem. Wygląda to tak: kładziemy niemowlaka brzuszkiem na swoim przedramieniu, tak żeby mu rączki i nóżki swobodnie zwisały, główkę podpieramy dłonią. W przypadku moich dzieci kolka przechodziła – dosłownie – jak ręką odjął. Żeby jednak przez dłuższy czas dźwigać tak niemowlaka na ręce, potrzeba siły, kobieta na ogół nie daje rady (śmiech). A już zupełnie poważnie, to kiedy urodziła się moja córka, miałem przerwę w pracy, przez półtora roku zrealizowałem tylko jedno krótkie przedstawienie i w dodatku blisko domu. Więc przez półtora roku, kiedy moja żona miała akurat dużo pracy, zajmowałem się Dominiką – to nas bardzo z moją córką do siebie zbliżyło, do dzisiaj czujemy silny związek. Jeszcze kilka dziesiątków lat wcześniej było niewyobrażalne, żeby mężczyzna zajmował się dzieckiem. Fakt, że dziś ojcowie nie brzydzą się przewijać pieluch i nie wstydzą się prowadzić dziecko na zajęcia taneczne pokazuje, że mężczyzna potrafi sprostać różnym sytuacjom. Pozostaje tylko kwestia przedefiniowania pewnych spraw, w tym pojęcia męskości.

To jest najważniejsze, że musimy sobie te definicje ułożyć na nowo.

A czy kobiety przez długi czas nie godziły się na ten układ, że mężczyzna zarabia, a kobieta zajmuje się dziećmi? Już choćby po mojej przygodzie z promocją środka zaradczego na kolkę widzę, co zostało im w głowach: „Przecież to my znamy się na dzieciach, a nie ty”.

Bo jak masz jedno pole, na którym rządzisz, i ktoś ci nagle w to pole wchodzi, to tak reagujesz. Do niedawna mężczyzna miał władzę nad wszystkim, a kobieta tylko nad domem.

W mojej rodzinie samochodem jeździ żona i zdecydowanie lepiej jej to wychodzi niż mnie. Do tego stopnia, że nie chce wpuścić mnie za kierownicę, w każdym bądź razie nie wcześniej, nim kupimy sobie drugie auto i to z automatyczną skrzynią biegów.

Ale zobacz, jakie to jest piękne, że jesteś mężczyzną i nie czujesz potrzeby, żeby być świetnym kierowcą. My się strasznie zamęczamy w tych schematach.

Jeszcze gorsze niż schemat jest nachalne go przełamywanie. Słyszałem, jak pewien spec od spraw bezpieczeństwa podzielił się swoim doświadczeniem, że najgroźniejsi terroryści to kobiety – nieobliczalne i szalone, bo muszą dorównać mężczyznom. A to, co widzę na drogach, coraz więcej tych rozpędzonych wariatek, które kierują coraz większymi autami? Albo te wszystkie korporacyjne szefowe, których jedyną ambicją jest rywalizować z mężczyznami? Więc największy problem mamy wtedy, gdy coś się próbuje na siłę zmienić przy pomocy rewolucji, zamiast cierpliwie podążać drogą ewolucji.

No tak, z rozmowy z tobą sprzed kilku lat zapamiętałam, że jesteś zwolennikiem ewolucji, a nie rewolucji.

Zdecydowanie. Przez ponad dwadzieścia lat żyłem w świecie, który został zbudowany za sprawą rewolucji, i to mi wystarczy. Nic dobrego w tym ustroju nie odnalazłem.

No tak, ale jednak nie zawsze się da bez rewolucji.

Moim zdaniem – da się. Dzięki cierpliwej pracy nad sobą, uporowi i konsekwencji w działaniu. I myślę, że to mniej przynosi szkody niż nerwowe ruchy, chociażby ten, żeby nagle nawracać kina i teatry i szukać winnych, którzy de facto są kozłami ofiarnymi. W teatrze jesteśmy w stanie sprawić, żeby świat był lepszy, czuję tu mnóstwo pozytywnej energii. Jest też kilka innych obszarów, w których widzę, że świat pomimo wszystko idzie w dobrą stronę. A co się tyczy parytetów dla kobiet, to jest to dla mnie jawny przykład czegoś, co określa się jako seksizm. Nie mam nic przeciwko, żeby w sejmie zasiadały same kobiety, pod warunkiem, że znajdą się tam z innych względów niż płeć.

No tak, tylko ktoś musi im na to pozwolić.

Pozwalam.

To się łatwo mówi. Ostatnio w kontekście parytetów myślałam właśnie o teatrze. Odkąd pracuję w tym teatrze, reżyserowały tu dwie reżyserki. Co musi się stać, żeby to się zmieniło? Amerykańska Akademia Filmowa wprowadziła pewien parytet przy filmach w konkursie głównym, aby ułatwić pracę kobietom, mniejszościom seksualnym czy etnicznym. Gdyby nagle teatry dostały przykaz, żeby zachować jakiś parytet, to coś mogłoby się zmienić.

Hollywood fabryką snów – jak widać także chorych. Czy gdyby w Polsce wprowadzono podobne parytety, to musiałbym publicznie całować ministra kultury w usta, żeby miał prawo dać mi zgodę na pracę w którymś z teatrów? Bo raczej nie umiałbym mu udowodnić, że jestem Chińczykiem albo kobietą. A co miałbym zrobić w wypadku, gdyby ministrem kultury była kobieta? Swoją drogą znam takie teatry, w których reżyserują głównie panie, i niekoniecznie ma to wpływ na wyższą jakość wystawianych tam spektakli. Choć rzeczywiście – wciąż mniej jest w Polsce reżyserek niż reżyserów. Nas było czterech na roku, sami mężczyźni, podobnie na wyższych latach, ale już rok niżej ode mnie było trzech panów i dwie panie.

Dziś przybywa reżyserek i one mają trudność, żeby się przebić.

Generalnie ludzie, którzy kończą teraz szkołę teatralną, jeżeli zawczasu nie zdobyli silnego poparcia, jeżeli nie udają, że przemawiają „nowym językiem” w taki sposób, w jaki ten „nowy język” wyobrażają sobie teatralni decydenci, mają trudno, żeby się przebić, zwłaszcza w tych teatrach, gdzie nadrzędną kategorią jest moda. Jeszcze trudniej, niż swojego czasu mieliśmy my. Po prostu: państwowych teatrów jest tyle samo od lat, a reżyserów wciąż przybywa. Co do reżyserek z młodego pokolenia pracujących w płockim teatrze, który skądinąd nie stara się być za wszelką cenę modnym, to chyba nie jest aż tak źle, pojawiło się ich tutaj mniej więcej tyle, co reżyserów. A jeśli chodzi o starsze pokolenie, to po prostu nie pracują, bo ich prawie nie ma. Do niedawna reżyserka to była kabina dźwiękowa, a nie kobieta uprawiająca zawód reżysera.

Chciałam jednak trochę obronić te parytety.

Nie wierzę, że jakąś ustawą można zmienić świat na lepsze. Zresztą on i tak się zmienia. Głos kobiet jest dużo bardziej słyszalny, a my coraz częściej zostajemy wpuszczani do kuchni i pokoju dziecinnego.

Pracujesz z trzema aktorami. Mieliście już jakieś rozmowy na temat tej męskości? Będziesz czerpał z ich doświadczeń, czy jesteś autorytarnym reżyserem?

Urok pracy nad kameralną sztuką, gdzie w dodatku wszystkie role są równorzędne, polega na nieustannym przepływie energii, na wymianie pomysłów. Wiadomo, że nie byłoby to możliwe przy dużej inscenizacji, bo gdyby tam każdy w równej mierze i równie obszernie się wypowiadał, to praca byłaby nie tylko nad wyraz skomplikowana, ale i bardzo długa. A w tym momencie można powiedzieć, że tworzymy wspólnie. Owszem, przyszedłem z pomysłem na sceniczny świat, przyniosłem jakieś akwarium, ale nie ja jestem rybą, która ma w nim pływać.

Nasi aktorzy rzadko mają okazję grać w sztukach, które aż tak bardzo dotykają ich męskich tożsamości. Ostatni taki spektakl to chyba Trzech mężczyzn w różnym wieku Szymona Bogacza w reżyserii Julii Pawłowskiej.

Ufam, że reżyserka nie czuła dyskomfortu próbując dotknąć prawdy o mężczyznach. A co do pracy nad naszą realizacją, to jest tu trochę jak w szkole, gdzie są klasy jednopłciowe i koedukacyjne, i w każdej pojawia się innego typu energia, innego rodzaju zachowania. Podobnie jest w teatrze. Kilka razy miałem okazję pracować w zespole, w którym byłem jedynym samcem, resztę stanowiły aktorki, inspicjentka, suflerka. Było to zupełnie inne przeżycie, skądinąd bardzo fajne i inspirujące. A gdy wokół są sami mężczyźni, bo pani Rela, nasza inspicjentka i suflerka, musi iść do innych zajęć, i gdy na scenie czy w garderobie zaczyna się roznosić „zapach męskiej szatni”… Powiedzmy, że innego typu poczucie humoru panuje na takich próbach (śmiech).

Tak się zastanawiam, czy my nie za dużo o tej płci myślimy?

Dzięki temu jesteśmy na świecie, że ktoś w swoim czasie pomyślał.

Rozmawiała Monika Mioduszewska-Olszewska

WSZYSTKO O MĘŻCZYZNACH. Jest znakomity sposób na to, żeby rozmowa – w momencie kiedy już się klei – rozkleiła się. Pytanie, które najczęściej zadają kobiety: „O czym myślisz?” Przywykło się twierdzić, że kobieta jest tajemnicą. W świetle tego, że to kobiety najczęściej pytają „O czym myślisz?”, widać, że tak naprawdę tajemnicą jest mężczyzna.

2018

SPRAWA N. Żyjemy w podzielonym kraju. Nasze obawy zostały cynicznie, a co gorsza skutecznie wykorzystane przez polityków ze zwalczających się frakcji. W efekcie, o pewnych rzeczach nie można mówić poważnie, żeby nie zostać wyśmianym, ani ironicznie, żeby nie zostać napiętnowanym za kalanie świętości. Wielu moich bliskich wyznaje poglądy bliskie któremuś z obu przeciwstawnych obozów Jedynej Słusznej Racji, i w efekcie niejeden obiad kością mi w gardle stanął. Zwłaszcza gdy oba obozy łączyły się ze sobą, kwestionując prawo do zadawania niewygodnych pytań i rozbijania ustalonego toku kojącej narracji. [Więcej]

Skąd inspiracja, pomysł na sztukę?

Eligiusz Niewiadomski – niezły malarz, świetny historyk sztuki, znawca romantycznego malarstwa, zasłużony społecznik, ojciec dwojga inteligentnych i urodziwych dzieci – krótko mówiąc człowiek życiowo spełniony, a przy tym szczery patriota, ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej, morduje strzałem w plecy polskiego prezydenta. Kogoś, kogo nie znał osobiście ani nie mógł oceniać jego działalności publicznej, gdyż Gabriel Narutowicz pełnił urząd prezydenta dopiero od paru dni. Dlaczego Niewiadomski zabił? Próbuje się wytłumaczyć jego czyn zaburzeniami osobowościowymi – i słusznie, tylko że takie wytłumaczenie niczego istotnego nie jest w stanie wytłumaczyć, zwłaszcza w przypadku artysty. Wskazuje się na związki zabójstwa z bezprzykładną kampanią nienawiści, jaką środowisko polskiej prawicy wszczęło przeciwko świeżo wybranemu prezydentowi – i słusznie, kampania była bezprzykładnie obrzydliwa, tylko że Eligiusz Niewiadomski już od wielu lat nie miał bezpośrednich związków ze środowiskiem polskiej prawicy. Dlaczego więc zabił, w imię jakich wartości? Dziewięć lat później inny żołnierz, bohater narodowy, znawca romantycznej poezji, ojciec dwóch inteligentnych i urodziwych córek – krótko mówiąc, człowiek życiowo spełniony – dokonuje podobnego czynu jak Niewiadomski, tyle że na o wiele większą skalę. Ginie kilkuset ludzi, i chociaż prezydentowi udaje się ujść z życiem, znieważony zostaje jego urząd, upokorzony polski parlament i zniszczona polska demokracja. Dlaczego? W imię jakich wartości? Próbuje się czyn bohatera narodowego wytłumaczyć jego megalomanią – i słusznie, tylko że megalomania u bohatera nie jest w stanie wytłumaczyć więcej niż zaburzenia osobowości u artysty – lub trudną sytuacją kraju – i też słusznie, tylko że sytuację zawsze mieliśmy trudną, a wskutek zamachu stanu nie stała się wcale łatwiejszą, czego koronny dowód objawił się trzynaście lat później. A może nasi bohaterowie i anty-bohaterowie-artyści nie działali sami? Co lub kto zatem kierowało ich poczynaniami? Tak naprawdę nie poznamy zadowalającej odpowiedzi na te pytania, chyba że na Sądzie Ostatecznym. I stąd właśnie pomysł na sztukę. Coś, co słabo – inaczej niż na przykład u Anglosasów – przyjęło się w polskiej tradycji teatralnej, czyli dramat sądowy, połączyłem z czymś, w czym jeszcze niespełna dwieście lat temu nie mieliśmy sobie równych – z dramatem metafizycznym. Jestem reżyserem teatralnym i w teatrze najbardziej cieszy mnie sam teatr. Przestrzeń, światło, muzyka, a przede wszystkim dobre aktorstwo. Żeby zaistniał dramatyczny teatr, muszą być mocne postaci i ostry konflikt. Takim konfliktem jest w mojej sztuce walka prokuratora z adwokatem, walka archanioła Michała z szatanem. Wymiana ciosów – w łeb i poniżej pasa – pod powierzchnią wymienianych uprzejmości aż furczy od skrywanych emocji, a po obu stronach sceny i w środku konfliktu jesteśmy my, Polacy – ofiary i zarazem sędziowie, powód czy może raczej pretekst do śmiertelnej walki pomiędzy dwoma odwiecznymi przeciwnikami.

Co dla Pana było najtrudniejsze w tematyce niepodległościowej?

Obawa, że być może tracę czas, bo moje pisanie może się okazać nikomu niepotrzebne. Teatry unikają tematyki narodowej, a jeśli już się za nią biorą, to przy pomocy tępego sierpa i przyciężkiego młotka, lub dla odmiany karmią nas patriotyczną melasą z czasów „my – Pierwszej Brygady”. Żyjemy w podzielonym kraju. Niepewność, na czym budować przyszłość i jak wychowywać dzieci, nasze obawy, czy przetrwa chrześcijaństwo, a jeśli nie przetrwa, to czy jesteśmy w stanie czymś je zastąpić, zostały cynicznie, a co gorsza skutecznie wykorzystane przez polityków ze zwalczających się frakcji. W efekcie, o pewnych rzeczach nie można mówić poważnie, żeby nie zostać wyśmianym, ani ironicznie, żeby nie zostać napiętnowanym za kalanie świętości. Wielu moich bliskich wyznaje poglądy bliskie któremuś z obu przeciwstawnych obozów Jedynej Słusznej Racji, i w efekcie niejeden obiad kością mi w gardle stanął. Zwłaszcza gdy – rzecz w innej sytuacji niewyobrażalna – oba obozy zamiast wygłaszać, jak zwykle to czynią, monologi mające upewnić je w Jedynej Słusznej Racji, łączyły się ze sobą, kwestionując prawo do zadawania niewygodnych pytań i rozbijania ustalonego toku kojącej narracji.

Co dla pana oznacza otrzymana nagroda?

Radość, że moje obawy się nie potwierdziły. W myśl regulaminu konkursu, jury mogło nie przyznać nagrody lub podzielić ją na części. Skoro tak się nie stało, to znaczy że pytania (i – będę szczery – złośliwości) kogoś spoza obu obozów Jedynej Słusznej Racji są potrzebne, i może nawet możliwa jest dyskusja inna od tych jałowych, symultanicznie wygłaszanych monologów, jakie słyszymy, gdy przeskakujemy z jednego na drugi kanał informacyjnych telewizji. A zatem moja niestrawność przy kawiarnianym stoliku i rodzinnym stole nie była aż tak zupełnie po nic. Nie ukrywam, że cieszy mnie wymiar finansowy nagrody. Nie znam większego szczęścia, niż móc uczciwie pracować w zgodzie z własnymi zamiłowaniami i kwalifikacjami, i nie musieć robić tego za darmo. Przez jakiś czas mogę skupić się na innych projektach – niektóre czekają na wykończenie o wiele dłużej niż te siedem lat, jakie poświęciłem Sprawie N.

Pytania zadała Oktawia Staciewińska Bankomania 15.11.2018

2018

W naszej inscenizacji DZIENNIKA ANNY FRANK nie ma żadnych bezpośrednich przełożeń na to, co dzieje się za oknem. Teatr powinien pamiętać, że jego celem jest służyć prawdzie, nie może więc mieszać się w polityczne rozgrywki. Polityka ma inne cele niż teatr: politycy muszą utrzymać lub zdobyć władzę i w tym celu możliwie mocno przywalić, obojętne jakim narzędziem, politycznym przeciwnikom. Nie mamy zamiaru nikogo w tych zawodach wspierać. Chcemy mówić o tym, co naprawdę jest ważne. [Więcej]

Do roli Anny Frank wybrał pan dwie młode dziewczyny z castingu. Dlaczego zdecydowaliście się państwo na casting, a roli Anny nie mogłaby zagrać aktorka teatru w Zabrzu?

Takie rozwiązanie zostało niejako wpisane w tekst, na podstawie którego realizuję spektakl, czyli w sztukę Erica-Emmanuela Schmitta. Autor konsekwentnie buduje opozycję pomiędzy prowadzącą dziennik Anną, a resztą świata, stanowiącego domenę ludzi dorosłych. Zaangażowane do roli Anny – wymiennie – dwóch nastolatek nie będących zawodowymi aktorkami, to rodzaj scenicznego skrótu. Dzięki specyficznej energii dziewczyn odmienność naszej bohaterki staje się dla widza wyczuwalna, niewymagająca dodatkowego komentarza. Obydwie aktorki wyłonione w castingu mają już pewne doświadczenie na scenie, niemniej są świeże, prawdziwe – innym rodzajem scenicznej prawdy niż zawodowy aktor – ich obecność wywołuje więc pożądany efekt obcości. 

Czy opiera się pan głównie na tekście Schmitta? I jak sam Schmitt korzysta z materiału samej Anny Frank?

Przygotowując się do spektaklu, starałem się przeczytać i obejrzeć jak najwięcej materiałów dotyczących Anny Frank, a jest ich mnóstwo. Oprócz napisanej kilka lat temu sztuki Schmitta, w pierwszej kolejności zapoznałem się z wojennym dziennikiem Anny, całkiem niedawno wzbogaconym o niedostępne wcześniej materiały. Porównywałem też różne jego tłumaczenia. Istotnym wkładem francuskiego autora jest zmiana perspektywy, z jakiej przyzwyczailiśmy się spoglądać na historię rodziny Frank. Sztuka Schmitta napisana jest nie tyle z punktu widzenia Anny, ile jej ojca. To Otto Frank, grany przez Jarosława Karpuka, jest głównym bohaterem spektaklu; na scenie obserwujemy jego zmagania z ożywioną nagłym impulsem pamięcią. W miarę, jak odkrywa zapiski córki, rośnie w nim niezgoda na jej dorastanie, na związane z dojrzewaniem myśli, emocje, zachowania. Otto zdaje sobie sprawę, że jako ojciec coś ważnego przeoczył. Zarazem jednak dochodzi  do wniosku, że przecież dostał od losu szansę, by zrealizować marzenie córki – z pamiętnika wynika, że Anna chciała zostać pisarką.

Jak Anna pisała?

Czytając jej dziennik, widzimy, że Anna była obdarzona talentem. Miała w sobie wrażliwość na świat, plastycznie go opisywała i dochodziła do zaskakujących wniosków, do których nie zawsze udawało się dojść dorosłym.

Dlaczego jest kilka wersji tego samego dziennika?

Anna zaczęła pisać pamiętnik dla siebie (wersja A). Potem w radiu usłyszała obietnicę holenderskiego ministra szkolnictwa na emigracji, że kiedy skończy się wojna, zostaną wydane drukiem dotyczące jej świadectwa: wspomnienia, listy, pamiętniki. Od tej pory zaczyna prowadzić swój dziennik ze świadomością miejsca przyszłego przeznaczenia, redaguje także dawne wpisy (wersja B). Po śmierci Anny, na podstawie wersji A i B, kolejną, choć nie ostateczną wersję dziennika (wersja C) zredagował Otto, który jako jedyny z całej rodziny przeżył pobyt w obozie koncentracyjnym. Zapowiedź tej sytuacji mamy w sztuce Schmitta: widzimy ojca, który mierzy się z intymnymi zapiskami córki. Dla porządnego, niegdyś niemieckiego a dziś holenderskiego mieszczanina, pewne rzeczy są po prostu nie do przyjęcia. Na przykład to, że córka spodziewa się okresu. Sposób, w jaki krytykuje matkę. Albo to, jak odczuwa dotyk ręki ukochanego chłopaka. Nim Otto Frank powziął decyzję, by przywrócić usunięte wcześniej treści, dodatkową cenzurę wprowadził wydawca – jak widać, pozornie liberalne społeczeństwo holenderskie jest, a przynajmniej do niedawna było, nad wyraz konserwatywne. To, że intymny dziennik Anny Frank stał się świadectwem, wręcz symbolem okupacji i holocaustu, zawdzięczamy bohaterskiej decyzji Ottona, by go upublicznić. Dziś nie zdajemy sobie sprawy, ile go ta decyzja kosztowała. Dziś młodzi piszą pamiętniki w sieci – a więc z założenia na pokaz.

Anna dwa lata spędziła w kamienicy. To było jej schronienie, ale i więzienie. W jakiej przestrzeni znajdą się widzowie?

Aby opowiedzieć o niecodziennej sytuacji związanej z zamieszkaniem w ukryciu, w odseparowanej od reszty budynku oficynie, postanowiliśmy ze scenografem Markiem Mikulskim pomyśleć o przestrzeni spektaklu w równie niecodzienny sposób. Efekt powinien zaskoczyć nawet tych, którym wydaje się, że dobrze poznali zakamarki Teatru Nowego w Zabrzu. Generalnie chodzi nam o to, że spektakl teatralny z założenia jest podróżą w inny wymiar. Zanim zobaczymy bohatera cofającego się pamięcią w przeszłość, sami musimy tam trafić, cofnąć się w czasy wojny i tuż po wojnie, a podróż ta zacznie się zaraz po opuszczeniu oswojonej przestrzeni teatralnego foyer.

W jaki sposób obecny jest w tekście Schmitta holocaust?

Nie widzimy ta żadnego okupanta, na wszystko patrzymy oczami rodziny Frank i czworga ukrywających się wraz z nimi znajomych. Schmitt celnie ukazał dorosłych ludzi, którzy nie potrafią pogodzić się z grozą rzeczywistości. Prowadzą groteskowe rozmowy o niczym: o tym, że po fasolce puszcza się wiatry; o tym, czy żołnierz angielski jest przystojniejszy od niemieckiego. Zabijając czas, uciekają od myśli o śmierci. Niby dlaczego ich rodziny miałyby zostać poddane eksterminacji? Przecież oni wszyscy czują się Niemcami! Z niecodzienną sytuacją najlepiej radzi sobie Anna. Nieobciążona bagażem doświadczeń, nie zdążyła popaść w myślowe schematy. Widzimy, jak trzynastoletnia dziewczyna dojrzewa, staje się kobietą i po prostu świadomym swego losu człowiekiem.

Rozumiem, że pomysł na spektakl wyszedł od pana wcześniej i nie jest on żadnym głosem w sprawie głośnej ustawy o IPN, która wywołała burzę nie tylko w Polsce?

Zaczęliśmy pracę nad spektaklem zanim doszło do całego sporu. Nie chcemy zniżać się do żenującego poziomu dyskusji – na ważne skądinąd tematy – nie ma więc w naszej inscenizacji żadnych bezpośrednich przełożeń na to, co dzieje się za oknem. Widzi pani, teatr powinien pamiętać o tym, co jest mądre, dobre i piękne, pamiętać, że jego celem jest służyć prawdzie, nie może więc mieszać się w polityczne rozgrywki. Polityka ma inne cele niż teatr: politycy muszą utrzymać lub zdobyć władzę i w tym celu możliwie mocno przywalić, obojętne jakim narzędziem, politycznym przeciwnikom. Nie mamy zamiaru nikogo w tych zawodach wspierać. Chcemy mówić o tym, co naprawdę jest ważne: o miłości, nienawiści, strachu, odwadze, pamięci, dojrzewaniu, o ludzkich emocjach, życiu i śmierci.

 Rozmawiała Marta Odziomek
Gazeta Wyborcza Katowice 16.03.2018

DZIENNIK ANNY FRANK Jest coś bardzo orzeźwiającego w tego typu pracy. Musimy przypomnieć sobie czasy, kiedy byliśmy świeżsi i wszystko nas dziwiło.

2016

– W dzisiejszych czasach masową wyobraźnią zawładnęło kino. Czy równie mocne wzruszenia możliwe są w teatrze? – Bardzo chciałbym, żeby tak było, choć chwilami taka misja wydaje mi się równie straceńcza, jak wyprawa rycerza Agilulfa w poszukiwaniu pewnej dziewiczej cnoty utraconej przed laty piętnastu, której istnienie ma przesądzić o istnieniu tegoż Agilulfa. Może właśnie dlatego przyszedł mi do głowy RYCERZ NIEISTNIEJĄCY. [Więcej]

 -– Co było najpierw? Pomysł na wystawienie spektaklu „Rycerz nieistniejący” osnutego na motywach powieści Italo Calvino czy idea stworzenia mobilnej sceny przy Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie?

– Oto pytanie, na które nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wydaje się, że chronologicznie wcześniej był „Rycerz”. Po raz pierwszy przeczytałem powieść Calvino mając lat czternaście czy piętnaście, po kolejnych piętnastu latach jej sceniczna adaptacja stała się przedmiotem mojej pracy magisterskiej na wydziale reżyserii. Wystawieniem spektaklu zainteresowało się kilka teatrów, ale na dobrych chęciach się skończyło. Przez kolejnych dwadzieścia lat zajmowały mnie inne projekty, i oto nagle dostałem zaproszenie z Teatru im. Siemaszkowej w Rzeszowie, żeby wyreżyserować przedstawienie w ramach inauguracji wędrownej sceny zaprojektowanej przez Marka Mikulskiego, scenografa z którym łączy mnie dwadzieścia pięć wspólnie zrealizowanych spektakli. Od razu, gdy usłyszałem o co chodzi w tym nawiązującym do tradycji wędrownych zespołów projekcie, przyszedł mi do głowy „Rycerz nieistniejący”. Przerobiłem adaptację pod kątem niezbędnych zmian, jakie niesie granie na tej specyficznej scenie, i zaczęliśmy próby z aktorami. A skoro tak się stało, znaczyłoby, że najpierw był jednak nie „Rycerz”, lecz idea wędrownego teatru, bo dopiero dzięki niej marzenie o realizacji „Rycerza nieistniejącego” mogło się ziścić. Zresztą – co tu kryć – wędrowanie w ogóle było pierwsze: bez wędrowania nie byłoby teatru. Według legendy, tak pięknej, że aż szkoda nie uważać jej za historyczną prawdę, stwórca antycznego teatru, Grek Tespis, nie grał w amfiteatrze, lecz podróżował ze swym zespołem na specjalnie przystosowanym do potrzeb widowiska wozie. Tyle legenda; prawdą jest, że Molier nigdy nie zostałby tym Molierem, którego znamy, gdyby nie wyruszył w teatralny objazd. Po klęsce prowadzonego przez siebie w Paryżu teatru nie załamał się, nie zmienił zawodu, lecz z nowym zespołem przez dwanaście lat objeżdżał wzdłuż i wszerz całą Francję, grając tak na dziedzińcach książęcych pałaców, jak na wiejskich klepiskach, wciąż ucząc się dialogu z widownią. W dramacie wszechczasów, „Hamlecie” Williama Shakespeare’a, kluczową okazuje się scena, w której zespół wędrownych aktorów odgrywa na dworze w Elsynorze tragedię „Zabójstwo Gonzagi”. Przedstawione w niej wydarzenia do złudzenia przypominają zbrodniczą intrygę, która rzeczywiście rozegrała się na elsynorskim dworze. Dzięki teatralnemu widowisku, w księciu Hamlecie budzi się chęć działania, a w jego stryju, Klaudiuszu, żal za popełnione grzechy. Wędrowny teatr okazuje się niezawodnym narzędziem do odkrywania prawdy o nas i o świecie, w którym żyjemy oraz który przemierzamy (w moim wypadku, jeżdżąc od Białegostoku po Jelenią Górę, i od Szczecina po – jak się okazuje – Rzeszów).

– Czym różni się granie w objeździe, w plenerze, od grania w teatralnym budynku?

– Na dobrą sprawę, to się dopiero okaże. Myślę, że grając w różnych nieteatralnych miejscach musimy mieć świadomość, że zobaczą nas także tacy widzowie, dla których będzie to bodaj pierwsze w życiu spotkanie z teatrem. Stajemy wobec konieczności stworzenia czegoś, co przemawiałoby do wszystkich widzów obdarzonych elementarną wrażliwością na teatr, bez względu na kryterium wykształcenia, wieku czy miejsca zamieszkania. Nie możemy więc pokazać wielogodzinnego widowiska, gdzie nawrzucamy, co się da: trzy piosenki po angielsku, cytaty z sześciu amerykańskich filmów i ćwierć eseju francuskiego filozofa kultury, w nadziei, że dzięki tej ćwierci opiniotwórcze środowisko poczuje się w obowiązku stłumić ziewanie i uznać, że przedstawienie jest mądre i na czasie. Niestety, musimy założyć, że nasi widzowie nie dadzą się oszukać wspaniałością intelektualnej szaty: każde dziecko na widowni od razu rozpozna, że wcale nie intelektem błyszczymy. Z drugiej strony, chociaż chcemy grać dla publiczności, to jednak nie chcemy grać „pod publiczkę”, więc jak pogodzić te sprzeczności? Niedościgłym wzorem pozostaje dla mnie teatr elżbietański, gdzie William Shakespeare i cała rzesza mniej dziś znanych, choć niewiele mu ustępujących dramaturgów oraz reżyserów wystawiała sztuki, które z różnych przecież względów potrafiły przemówić tak do siedzących na galerii królewskich dworzan, jak cieśli, kowali i masarzy tłoczących się wokół scenicznego podestu.

– W dzisiejszych czasach masową wyobraźnią zawładnęło kino. Czy równie mocne wzruszenia możliwe są w teatrze?

– Bardzo chciałbym, żeby tak było, choć, szczerze mówiąc, chwilami taka misja wydaje mi się równie straceńcza, jak wyprawa rycerza Agilulfa w poszukiwaniu pewnej dziewiczej cnoty utraconej przed laty piętnastu, której to cnoty istnienie ma przesądzić o istnieniu tegoż Agilulfa. Może właśnie dlatego przyszedł mi do głowy „Rycerz nieistniejący”. Choć nigdy nie był adaptowany dla potrzeb teatru, to ma w sobie tę cechę, jaką miały szekspirowskie dramaty: podobnie jak one odwołuje się do dziejącej się dawno temu, gdzieś za siedmioma górami baśni, choć tak naprawdę mówi o tym, co boli nas tu i teraz, czyli o tym, co boli nas w nas samych. W poszukiwaniu prawdy o człowieku „Rycerz” łączy w sobie to, co duchowo wysokie, z tym, co genitalnie niskie. Jego mądrość jest mądrością ukrytą. Wchodząc w świat „Rycerza nieistniejącego” nie musimy wiedzieć, że Italo Calvino zadaje te same pytania, jakie zadawał Camus w „Upadku”, i udziela mądrzejszych odpowiedzi, niż Sartre w „Krytyce dialektycznego rozumu”. Pytanie o możliwość istnienia ideałów w nieidealnym świecie wiąże się z rozczarowaniem autora komunizmem, ale ani komunizm ani egzystencjalizm nie muszą być dla nas kluczem do rozumienia „Rycerza”. Każdy z nas może znaleźć jakiś ważny dla siebie sens w absurdalnej z pozoru opowieści o Agilulfie, rycerzu którego zbroja jest w środku pusta, a on sam istnieje dzięki wierze w słuszną sprawę, choć tak naprawdę wcale nie istnieje. W opowieści o bezimiennym giermku Agilulfa, który choć istnieje, to nie wie, że istnieje, więc rozpaczliwie szuka zagubionej tożsamości: widząc kaczkę staje się kaczką, a jabłko – jabłkiem. Każdy z nas może inaczej przejrzeć się w narratorce opowieści, młodej zakonnicy, która staje wobec dylematu, czy poświęcić swe życie religii, wojnie czy miłości. Calvino, będąc jednym z największych w dziejach literatury erudytów, stawia swojej twórczości inne wymagania niż epatowanie własnym oczytaniem. W niedokończonych z powodu przedwczesnej śmierci autora „Wykładach amerykańskich”, każda z kolejnych lekcji poświęcona jest takim pojęciom jak lekkość, dokładność, szybkość, przejrzystość, wielorakość. Calvino nie zdążył napisać szóstego studium, być może najważniejszego, poświęconego zwięzłości. Jeśli chcemy być wierni duchowi jego literatury, stajemy przed nie lada wyzwaniem. Zwarty lecz bogaty spektakl, w którym szóstka aktorów wcieli się w ponad sześćdziesiąt postaci musi stać się pochwałą wyobraźni, a co za tym idzie -pochwałą teatralnego rzemiosła. Tu każda kwestia i każde działanie musi być odegrane w konkretnym celu. No cóż, bądźmy świadomi tradycji wędrownego teatru: należało do niej, że widzowie swoje niezadowolenie ze spektaklu wyrażali używając nieświeżych warzyw, jajek i owoców.

RYCERZ NIESTNIEJĄCY. Agilulfowi z Guildiverny, który pod zbroją nie posiada ciała, towarzyszy nie dowierzający we własne istnienie giermek, który za wszelką cenę próbuje upodobnić się do wszystkich napotkanych istot materialnego świata. To dwie postawy, pomiędzy którymi się miotamy. I największy problem ludzi XXI wieku.

Your content goes here. Edit or remove this text inline or in the module Content settings. You can also style every aspect of this content in the module Design settings and even apply custom CSS to this text in the module Advanced settings.

2015

PSIE SERCE. O kolejkach po wszystko z wyjątkiem octu i braku możliwości wyjazdu dalej niż do granicy z NRD słyszał chyba każdy, ale w tym rewolucyjnym świecie najgorsze było społeczne przyzwolenie, że o wszystkim, co robimy, musi decydować ktoś za nas: żeby zorganizować plac zabaw, musi o tym przesądzić władza, na którą wszyscy plujemy, więc w ramach protestu przeciwko władzy nikt z nas placów zabaw nie będzie budował. Z jednej strony rozumiem moich lewicowo nastawionych młodszych kolegów, którzy drogą rewolucji chcą stworzyć lepszy świat, lecz z drugiej strony mówię im: dziękuję, w lepszym świecie już żyłem. Teraz chcę pożyć w normalnym. [Więcej]

– Michał Bułhakow stworzył historię poczciwego psa, który po przeszczepieniu ludzkiego mózgu stał się degeneratem. Czy ludzie rzeczywiście są tacy źli?

– Mam wrażenie, że pomimo wszystkich docierających do nas niepokojących sygnałów, człowiek zmienia się na lepsze, a widzę to po tym, że świat zmienia się na lepsze. W czasach mojego dzieciństwa było powszechnie przyjęte, że za wszelkie przewinienia karano nas biciem. Dziś bicie dzieci uznawane jest za przestępstwo (choć oczywiście jeszcze nie wszyscy, nawet najwyżsi urzędnicy instytucji parających się miłością bliźniego, zdają się o tym wiedzieć). Kiedy zaczynałem studia, kara śmierci wciąż była w powszechnym użyciu, a w głowach wielu moich kolegów – przyszłej elity intelektualnej – nie mieściło się, że mogłoby kiedyś być inaczej. O kolejkach po wszystko z wyjątkiem octu i braku możliwości wyjazdu dalej niż do granicy z NRD słyszał chyba każdy, ale szczerze mówiąc nie to w tym rewolucyjnym świecie, w którym przyszło mi żyć, było najbardziej dotkliwe. Najgorsze było społeczne przyzwolenie, że o wszystkim, co robimy, musi decydować ktoś za nas: żeby zorganizować plac zabaw, musi o tym przesądzić władza, na którą skądinąd wszyscy plujemy, więc w ramach protestu przeciwko władzy nikt z nas placów zabaw nie będzie budował. Dzisiaj też plujemy na każdą władzę, która dręczy katolików/wolnomyślicieli (niepotrzebne skreślić), ale nie przeszkadza nam to przynajmniej w budowaniu placów zabaw, a wydaje mi się, że za jakieś parędziesiąt lat uświadomimy sobie, że żyjemy w demokratycznym państwie i że to my jesteśmy władzą, która wybiera sobie posłów, prezydentów i innych urzędników, którzy mają wykonywać za nas administracyjną robotę. Wtedy może zdamy sobie sprawę, że całe to plucie to plucie pod wiatr. Ale to wszystko wymaga czasu. Jednokomórkowiec nie stał się Izaakiem Newtonem ani Matką Teresą z Kalkuty z dnia na dzień, tylko wskutek ewolucji. Musimy dojrzeć do tego, co w nas naprawdę jest. Optymistycznie zakładam, że tym czymś – mimo wszelkich niepokojących symptomów – jest dobro. Z jednej strony rozumiem moich lewicowo nastawionych młodszych kolegów, którzy drogą rewolucji chcą stworzyć lepszy świat, lecz z drugiej strony mówię im: dziękuję, w lepszym świecie już żyłem. Teraz chcę pożyć w normalnym.

– Czy rewolucja zawsze niszczy?

– Niszczy ludzi, tym bardziej, im jest gwałtowniejsza, i im mniej jesteśmy przygotowani na zmiany. To, co czytałem o historycznych przewrotach potwierdza mi się za każdym razem, gdy widzę jakiś mniejszy – jak np. wyrzucanie przez zespół dyrektora teatru – czy większy przewrót, jak choćby rewolucja roku 89. Ta rewolucja była stosunkowo łagodna, bo przygotowywana przez co najmniej dziewięć lat, jej cel, co rzadko zdarza się w historii, był bezdyskusyjnie słuszny, a jednak schemat działań potwierdził nasze najgorsze społeczno-gatunkowe cechy. Oto na własne oczy widziałem, jak ludzie szlachetni pozwalają się wyprzedzić w wyścigu do władzy zgrai różnych politycznych cwaniaczków, albo co gorsza, sami, w jakiś dziwny, niemal niedostrzegalny sposób przechodzą na potępiane niegdyś pozycje, gdzie kłamią, kradną i skąd gardzą nami za to, że byliśmy tacy naiwni. Bułhakow, lekarz i syn teologa, miał, jak się wydaje, duchowo zdrowy stosunek do rewolucji, który podzielam. Uważam, że może się udać, o ile słowo rewolucja pozbawimy pierwszej litery.

– Michał Bułhakow napisał „Psie serce” w 1925 roku, w kontekście rewolucji proletariackiej. Jaki przekaz ze sceny odbiorą dzisiejsi widzowie?

– W jednej ze scen opowiadania, w mieszkaniu profesora Preobrażeńskiego zjawia się rewolucyjny komitet, złożony, jak się wydaje z czterech mężczyzn. Okazuje się jednak, że co najmniej jeden z rewolucjonistów to ubrana po męsku kobieta. W dzisiejszych czasach ten mechanizm nam się rozbudował. Z jednej strony widzimy kobiety odgrywające męskie role, z drugiej coraz więcej zniewieściałych młodzieńców. Mamy nawet cały ruch, który mimo że firmuje się angielskim słowem oznaczającym płeć, to utrzymuje, że to słowo znaczy coś innego niż znaczy, i że jego pierwotnego, funkcjonującego w słownikach znaczenia nie należy brać zbyt poważnie, bo przecież cała ta płeć to tylko społeczna umowa, a nie coś, co przydarza się nam naprawdę. Z jednej strony jest to oczywiście bardzo śmieszne, z drugiej głęboko dramatyczne, bo oto w tym rewolucyjnym „płciowym” ruchu widzimy ludzki strach, który towarzyszył nam zawsze i chyba wciąż się nasila. Strach przed przyjęciem wyzwania, jakie stawia przed nami życie. W tym wypadku strach przed odpowiedzialnością za to, że jest się mężczyzną lub kobietą. A co, jeśli uświadomimy sobie, że wciąż drzemie w nas zwierzę? Które w dodatku najlepiej czuje się w sforze? Co wtedy zrobimy z naszym strachem? Wiadomo. Ze strachu rodzi się chaos, z chaosu rewolucje. Oczywiście płciowe zamieszanie i za czasów Bułhakowa i dzisiaj to tylko komiczny syndrom przemian, których istota leży gdzie indziej. Bułhakow użył genialnej metafory: w rewolucyjnym świecie najlepiej poradzi sobie zwierzę. Ta myśl pozostaje aktualna, mimo że Bułhakow w ostatecznej konkluzji okazał się niepoprawnym optymistą. W finale opowiadania wszystko wraca do normy, współpracownicy profesora jednoczą się, towarzysz Szarikow na nowo staje się poczciwym Szarikiem. Dalsze dzieje rosyjskiej rewolucji nie potwierdziły tego optymizmu. Idealiści, którzy wspierali rewolucję zostali wymordowani, artyści marzący o wolności w sztuce zatrudnieni do taśmowej produkcji w stylu soc, a wymarzoną obyczajową swobodę przykrył zgrzebny gorset komunistycznej moralności. Bóg nie umarł, tylko zgolił brodę zostawiając same wąsy, a kto chciał przeżyć, musiał w niego uwierzyć. Dlatego, zostając wiernym idei, fabule, językowi opowiadania Bułhakowa, to mając w pamięci los skazanego na wieczyste milczenie autora, muszę wysnuć inny wniosek i zbudować inną, mniej optymistyczną pointę. A co na to powie widz? Najpiękniejszego uczucia doświadczam wtedy, gdy wiem, że mój widz w trakcie spektaklu śmieje się, na końcu płacze, a w drodze do domu zaczyna myśleć. Marzy mi się, żeby tak było i tym razem. W takich momentach wyraźnie widzę, że udało się odkryć kawałek lepszego, piękniejszego, normalnego świata i niepotrzebne nam są żadne rewolucje.

Pytała Monika Mioduszewska-Olszewska

PSIE SERCE. Na ogół mam szczęście do dobrych recenzji. Ale zdarzają się także nieprzychylne. Recenzenci zwracają uwagę, że owszem, bardzo dobre aktorstwo, piękna scenografia, wspaniała muzyka, ale mimo że sztuka wzrusza, skłania do refleksji, to niestety jest nieaktualna. Zacząłem się zastanawiać, co w takim razie zrobić, żeby sztuka była aktualna?

2015

Bohaterowie KOCHAM wiele czasu spędzają w łóżku, dużo mówią też o „kochaniu się” nie stroniąc od anatomicznych opisów. To sztuka o miłości. W różnych wymiarach uczuciowym, intelektualnym ale także fizycznym. To właśnie jest najciekawsze w teatrze – opowiedzieć o tym w sposób zrozumiały ale przy okazji taktowny i zabawny. W filmie takie sceny wydają się bardzo oczywiste, w teatrze musieliśmy dla nich znaleźć jakiś teatralny język. Zbudowaliśmy pochyłe łóżko. Sceny miłosne aktorzy muszą grać głowami w dół. [Więcej]

– Są teksty, które interesują nas w pewnym momencie a potem przestają. „Kocham” przeczytałem, gdy w listopadzie 1997 roku ukazało się w „Dialogu” i od tego czasu było w mojej ofercie repertuarowej. Bez skutku proponowałem to niezliczonej ilości teatrów. A wydawałoby się, że temat powinien zainteresować: komedia o miłości, znanego autora i reżysera filmowego. Fakt, że po premierze „Nic śmiesznego” duża cześć środowiska filmowego odżegnywała się od Marka Koterskiego. Ale on tym filmem trafił do szerokiego odbiorcy. Potwierdził to „Dniem świra” Adaś Miauczyński stał się postacią kultową. Więc na „Kocham” teatry powinny się wręcz rzucić, ale tak nie było. Jedyne wytłumaczenie: ta sztuka czekała na ten moment, ten teatr i tę obsadę oraz aż ja będę w odpowiednim wieku aby zmierzyć się z dylematami Adasia Miauczyńskiego i poczuć je całym sobą.

– W filmach opartych na scenariuszach Marka Koterskiego w Adasia wcielają się m.in. Cezary Pazura, Marek Kondrat, Wojciech Wysocki i Andrzej Chyra. Na zabrzańskiej scenie będzie nim Grzegorz Cinkowski.

– Potrafi stworzyć kreację zupełnie inną niż te, które znamy ale to nie znaczy, że gorszą. Miauczyński jest skomplikowaną postacią – śmieszny dlatego, że tragiczny i tragiczny dlatego, że śmieszny. Tym razem, ten totalny nieudacznik zakochał się. Od początku można się domyślać, że nic dobrego z tego nie wyniknie i z napięciem śledzić wszystkie perypetie, rozstania i powroty do ukochanej Gosi.

Rozmawiał Wojciech Cydzik
Nowiny Zabrzańskie 25.03.2015

 – Od pewnego, czasu w utworach tego autora powracało nawiązanie do momentu, w którym Bułhakowowski Mistrz spotyka na ulicy Małgorzatę niosącą żółte kwiaty. Jeśli on tego zapragnie, ona odrzuca te kwiaty – to śmieszne, dziecinne marzenie mężczyzny o miłości od pierwszego wejrzenia. Mistrza ta miłość nic nie kosztuje. Adaś marzy o tym samym, bo jest niespełnionym artystą. Muza i kochanka, od której on nie żądałby nic, a ona uznawałaby jego geniusz jest na miarę jego wyobrażeń. Zamiast Małgorzaty pojawia się Gosia i przez półtorej godziny oglądamy brutalne zderzenie marzeń z rzeczywistością.

– Pan mówi o tej sztuce „komedia” ale jest w niej wiele momentów, kiedy śmiech przychodzi z trudem.

– W pewnym sensie „Kocham” podobne jest do „Tutam” Bogusława Schaeffera, która reżyserowałem w Zabrzu kilka lat temu. To także komedia, widownia zwykle śmiała się na niej. Ale w internecie czytałem uwagi widzów – przedstawienie się podobało, ale strasznie ich przygnębiło. Pisali, że to ponury, bo rzeczywisty obraz rozpadu związku. Myślę, że trochę o to nam chodziło. O stworzenie prawdziwej historii, którą widz, w zależności od swojej wrażliwości, może potraktować na swój sposób – może się śmiać, może płakać, może śmiać się przez łzy albo płakać ze śmiechu. Podobnie jest wypadku „Kocham”. Zawsze musimy się z tym liczyć, że część widowni odrzuci przedstawienie, bo to nie będzie farsa ani komedia z gatunku łagodnych, o których wiemy, że są nieprawdziwe, więc dobrze się skończą. To jest komedia okrutna jak życie. W momencie kiedy przestajemy śmiać się z samych siebie, zaczyna być źle. Właśnie tego typu teksty po to są, żebyśmy uzyskali właściwy dystans do siebie. Jeśli zadaniem komedii jest budowanie dystansu do rzeczywistości, to „Kocham” jest stuprocentową komedią.

– Gdy czytałem na myśl przychodził mi nie Bułhakow, a Jan Kaczmarek z piosenką o spotkaniu mężczyzny z przeszłością i kobiety po przejściach.

– To właśnie jest o tym. Szekspir napisał kilka przepięknych sztuk o miłości, a pamięta się „Romea i Julię” – o miłości nastolatków. Podejrzewam, że gdyby ich małżeństwo trwało dłużej, to skończyłoby się tragicznie. O miłości, ale nie nastoletniej, jest np. „Antoniusz i Kleopatra” albo „Makbet”. Ale to się gdzieś spycha, bo miłość ludzi dojrzałych to temat trochę niebezpieczny i trochę śmieszny. W „Kocham” mamy do czynienia z dwojgiem czterdziestolatków – powiedzmy sobie szczerze – uczuciowo niedojrzałych. Oni – zwłaszcza Adaś – emocjonalnie zatrzymali się na poziomie nastolatka. Nie potrafią się poskładać sami ze sobą. Jeśli żadne z nich nie potrafi tego, to czy uda im się ułożyć we dwoje? O tym właśnie jest „Kocham” – o potrzebie miłości i zderzeniu marzenia z rzeczywistością.

Rozmawiał Wojciech Cydzik
Nowiny Zabrzańskie 26.03.2015

 – Bohaterowie wiele czasu spędzają w łóżku, dużo mówią też o „kochaniu się” nie stroniąc od anatomicznych opisów. To sztuka o miłości. W różnych wymiarach uczuciowym, intelektualnym ale także fizycznym. To właśnie jest najciekawsze w teatrze – opowiedzieć o tym w sposób zrozumiały ale przy okazji taktowny i zabawny. W filmie takie sceny wydają się bardzo oczywiste, w teatrze musieliśmy dla nich znaleźć jakiś teatralny język. Żeby widać było pewne zachowania, zbudowaliśmy pochyłe łóżko. Sceny miłosne aktorzy muszą grać głowami w dół. Jednym z powodów, dla których ta sztuka mnie zawsze fascynowała, jest to, że autor tworzy piękne i zabawne opowieści, ale z zawodu i temperamentu jest filmowcem – myśli filmem. U niego kolejna scena może zacząć się od tego, że Adaś jest nieogolony, a wiadomo, że w teatrze, przez moment między scenami, aktor nie nabędzie zarostu. Bardzo dużo czasu musieliśmy poświęcić nie tylko samym scenom, ale budowaniu w głowach aktorów tego, co się wydarzyło miedzy nimi. Żeby jedno wynikało z drugiego. To żmudna ale i fascynująca praca.

– Z filmowego myślenia pochodzą także rekwizyty – mały fiat, pociąg.

– Tak, w inscenizacji musieliśmy rozwiązać ten problem. Mieliśmy jeszcze jeden – „Kocham” to wprawdzie współczesna sztuka, ale powstała 18 lat temu. Wtedy telefon komórkowy był dobrem trudno dostępnym. Bohaterowie „Kocham” korzystają z telefonów stacjonarnych – na tym zbudowanych jest szereg nieporozumień. Muszą np. rozmawiać o sprawach miłosnych w obecności rodziny albo przysłuchujących się uczniów. Zastanawialiśmy się, jaki sens znaleźć dla tej sytuacji. Postanowiliśmy podkreślić, że Adaś i Gosia są ludźmi, którzy zatrzymali się na pewnym etapie rozwoju, że nowoczesność nie przeniknęła do nich. Nie kupili sobie komórek, nie wiadomo dlaczego dalej męczą się z telefonem stacjonarnym. W naszej inscenizacji staramy się też pokazać całą machinę, która kręci się dookoła nich, mementami wrogą. Zawsze niebezpieczną, wiążącą się z wyzwaniami stawianymi przez nowoczesny świat, który oni w swojej wrażliwości odrzucili.

Rozmawiał Wojciech Cydzik
Nowiny Zabrzańskie 27.03.2015

2014

BOŻE MÓJ! Przedziwne jest to pomieszanie spraw ważnych i nieważnych. Wciąż oczekujemy, że Bóg objawi nam swoją obecność pokazując się w formie Matki Boskiej na niedomytej szybie, ale nie zwracamy specjalnej uwagi na prawdziwy cud, który dzieje się każdej wiosny, albo przyjmujemy z dobrodziejstwem inwentarza największy z możliwych cudów, cud narodzin dziecka, którego przed chwilą jeszcze nie było, a teraz zaczyna chodzić i za chwilę wypowie pierwsze słowo. [Więcej]

– Co oznacza tytuł sztuki Anat Gov „Boże mój!”? Pytanie nasuwa się samo: nie wiadomo, czy izraelska autorka świadomie odwołuje się do osoby Boga, czy też nie. Przecież „Boże mój!” mówimy często ot tak sobie, i nic to nie oznacza.

– Boże mój, mój Boże, chwała Bogu, i z Bogiem, na miły Bóg. Zadziwiające, jak często w naszym zeświecczonym społeczeństwie używamy takich słów. Na dobrą sprawę, wierzący nie powinni wymawiać imienia Pana Boga swego nadaremno, a niewierzący nie powinni odczuwać potrzeby mówienia o jakimkolwiek bogu. To tylko jeden z sygnałów, że coś jest z nami nie tak. Inna sprawa to nasz stosunek do wiary. Kiedy deklarujemy jej obecność w naszym życiu lub brak obecności, mówimy o sobie, że jesteśmy niewierzący lub wierzący, a jeśli wierzący, to praktykujący lub niepraktykujący. Nikt nie przedstawi się jako niewierzący praktykujący, a przecież mam wrażenie, że w kościołach widzi się takich osób mnóstwo – w każdym razie niewierzących w Boga, bo co innego z wiarą w księdza proboszcza, o papieżu nie wspominając, zwłaszcza tym sprzed dwóch kadencji. Jeszcze inny objaw zbiorowej schizofrenii to nasz stosunek do astrologii, wróżbiarstwa, wszelkich znaków z nieba i zaświatów. Podejrzewam, że wśród wyznawców szamanów wpatrzonych w szklaną kulę, odsetek osób wierzących i niewierzących jest podobny, chociaż wierzącym w Boga właściwie nie wolno zajmować się takimi sprawami, a niewierzący nie powinni odczuwać potrzeby. Jeśli chodzi o kult różnorakich idoli ze scen muzycznych, to wystarczy sobie uświadomić, co znaczy słowo idol. A co z naszym religijnym stosunkiem do piłki nożnej? O Bogu można dyskutować – jest czy Go nie ma – ale co do naszej reprezentacji narodowej dokładnie wiadomo, że od lat de facto nie istnieje, a mimo to wciąż wznosimy modły o cudowne rozmnożenie remisu na Wembley. Tylko cóż to w naszym życiu zmieni, że komuś tam wreszcie uda się celnie kopnąć w piłkę (jeśli ktoś oburzył się na moje słowa, potwierdził właśnie, że piłka nożna wyparła religię). Przedziwne jest to pomieszanie spraw ważnych i nieważnych. Wciąż oczekujemy, że Bóg objawi nam swoją obecność pokazując się w formie Matki Boskiej na niedomytej szybie, ale nie zwracamy specjalnej uwagi na prawdziwy cud, który dzieje się każdej wiosny, przyjmujemy z dobrodziejstwem inwentarza największy z możliwych cudów, cud narodzin dziecka, którego przed chwilą jeszcze nie było, a teraz zaczyna chodzić i za chwilę wypowie pierwsze słowo. Podobnego uczucia doświadczam czasem w teatrze, widząc jak w ciągu kilku tygodni, z czegoś tak nieokreślonego jak litery i ogólny zarys wizji rodzi się prawdziwe życie (choć oczywiście dodajmy dla równowagi, że zdarzają się również dzieła poronione).

– Z czego wniosek, że teatr jest dobrym miejscem, żeby opowiedzieć o Bogu i Jego dziele stworzenia. Czy o tym opowiada właśnie sztuka „Boże mój!”?

– Główna bohaterka, Ella, jest terapeutką w średnim wieku. Od kiedy mąż opuścił ją i założył nową rodzinę, kobieta wychowuje samodzielnie dotkniętego autyzmem syna. Któregoś wieczora, już po godzinach właściwej pracy, u Elli zjawia się dość nietypowy pacjent. Z początku nie chce się przedstawić, a kiedy wreszcie się przełamie, twierdzi uporczywie, że jest Bogiem. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście jest Bogiem, i to pogrążonym w głębokiej depresji, której powodów, gdy popatrzymy na otaczający nas świat, nietrudno się domyślić. Ella nie uważa się za osobą religijną. Nie praktykuje, nie chodzi do kościoła. Czemu więc Bóg, mając do wyboru tylu praktykujących specjalistów, na pierwszą w życiu terapię wybrał właśnie Ellę? Może dlatego, że Ella codziennie z Nim rozmawia, ale przecież wcale to nie oznacza, że codziennie się modli, bo trudno nazwać modlitwą nieustanne narzekanie, obwinianie Boga o własne zmarnowane życie i wszystko, co złe na tym świecie, włącznie z suszą i męską dominacją. Boskiemu pacjentowi obrywa się i tym razem, być może nawet zasłużenie, choć nie zawsze zgodnie z zasadą etyki psychologa. I nagle się okazuje, że terapia działa w obie strony. Zarówno Bóg jak i Ella kończą sesję z nową nadzieją.

– Czy mimo wszystko, tak jak twierdzi autorka, „Boże mój!” jest jednak komedią?

– Po części oczywiście tak, śmieszną i dosyć absurdalną. Ella zna dobrze Biblię, więc wie o swoim rozmówcy wszystko, On z kolei jest Bogiem, więc wie wszystko o Elli. Kiedy patrzę na próbujących aktorów, chwilami zapominam o założeniu kto jest i kim, i widzę zajadle się kłócącą małżeńską parę. Komedie małżeńskie naprawdę bywają śmieszne w swym okrucieństwie, ale „Boże mój!” po części jest także teatrem sensacji, bo oto pogrążony w depresji Bóg wpadł na pomysł, by spowodować nowy, udoskonalony potop bez Noego i jego arki, więc Ella niczym Bruce Willis ma czterdzieści minut na uratowanie całego świata. Myślę jednak, że istota sztuki „Boże mój!” objawi się w pełni wtedy, gdy zadamy sobie pytanie, czy cała ta historia wydarzyła się naprawdę. Bo przecież bardzo to nierealna chwila wieczorem, gdy jest się zmęczonym po pracy, a jeśli uświadomić sobie, że Ella od lat rozmawia nie tylko z Bogiem, ale także z własnym autystycznym synem, który nigdy nie wypowiedział słowa i nie wiadomo, czy rozumie te słowa, które do niego są skierowane… Z drugiej strony – w teatrze wszystko dzieje się naprawdę. Niemożliwym jest pokazanie na scenie fałszywego klejnotu, bo każdy sceniczny klejnot jest prawdziwy. Podobnie może jest i z Bogiem. Nie wiem. Trzeba by zapytać, osobno wierzących i niewierzących. Choć – z trzeciej strony – co za różnica, skoro dopiero co starałem się wykazać, że nie ma pomiędzy nimi żadnej różnicy.

2013

John Ford dotknął sedna problemu nie tylko swoich czasów: otóż świat w SZKODA, ŻE JEST NIERZĄDNICĄ jest wprawdzie na wskroś religijny, lecz pozłacana otoczka religii zaćmiła wszelki sens chrześcijaństwa. Kardynał, który na korzyść Kościoła zagarnia dobra pomordowanych bohaterów, zdaje się jedynym, który znalazł w czymś oparcie. Inni rozpaczliwie poszukują sensu istnienia, a intensywność, z jaką podporządkowują swoje życie nadrzędnemu celowi, którym może być zemsta, honor, seks lub pieniądze, ma wymiar sakralny. [Więcej]

 Jak narodził się pomysł, żeby w szczecińskim Teatrze Polskim wystawić sztukę mało znanego angielskiego dramaturga z siedemnastego wieku?

Myśl o wystawieniu „Szkoda, że jest nierządnicą” Johna Forda towarzyszyła mi od ponad dwudziestu lat, pojawiła się, zanim jeszcze zacząłem studiować reżyserię. Z właściwą mojemu ówczesnemu wiekowi przekorą szukałem wówczas odpowiedzi na pytanie: co takiego wyjątkowego jest w sztukach Williama Shakespeare’a, że wszyscy tak je czczą i kochają? Czyżby nie było autora, który by mu dorównał? Na samym końcu opasłej, dwutomowej antologii „Dramat elżbietański”, natknąłem się na sztukę Forda. Czy dorównuje Shakespeare’owi, nie wiem. Ale mam wrażenie, że lepiej nawet niż Shakespeare przystaje do czasów, w których przyszło nam żyć. Wszystko ma tu posmak dekadencki, wszystko jest przerośnięte, przerafinowane, skrzywione. Główni bohaterowie w dużym stopniu przypominają Romea i Julię, tyle że są bratem i siostrą. Niewiele lat po premierze „Nierządnicy” w Anglii wybuchła rewolucja i zanim jeszcze purytanie ścięli królowi głowę, zdążyli zamknąć w Londynie wszystkie teatry. Coś się bezpowrotnie skończyło. To samo czuje dziś wielu z nas: coś się kończy, ale coś się musi skończyć, żeby zaczęło się coś nowego.

O czym opowiada ta sztuka?

W swej zewnętrznej warstwie „Szkoda, że jest nierządnicą” to atrakcyjna fabularnie i wizualnie opowieść o miłości, zbrodni i zemście, zaludniona przez barwnych bohaterów, bogobojnych lub bezbożnych duchownych, fałszywych lekarzy, honorowych bandytów, wszeteczne kobiety, zbuntowanych młodzieńców próbujących przy pomocy szyderstwa obnażyć obłudę otaczającego ich świata. W warstwie głębszej sztuka mówi o duchowym kryzysie, który ogarnął całą przedstawioną tu społeczność. Rzecz dzieje się w Parmie, mieście-państwie uzależnionym od papieskiego Rzymu. Ford dotknął sedna problemu nie tylko swoich czasów: otóż świat „Nierządnicy” jest wprawdzie na wskroś religijny, lecz pozłacana otoczka religii zaćmiła wszelki sens chrześcijaństwa. Pierwszy akt sztuki otwierają słowa pragnącego żyć w zgodzie z Boskimi przykazaniami mnicha Bonawentury. Wkrótce dowiemy się, ile na tym świecie warte są wartości, które wyznaje. Zozpaczony Bonawentura ucieknie z Parmy, a akt piąty zamkną słowa cynicznego Kardynała, który na korzyść Kościoła zagarnia dobra pomordowanych bohaterów. Papieski nuncjusz zdaje się jedynym, który na stałe znalazł w czymś oparcie. Inni rozpaczliwie poszukują sensu istnienia, a intensywność, z jaką podporządkowują swoje życie nadrzędnemu celowi, którym może być zemsta, honor, seks lub pieniądze, ma wymiar wręcz sakralny. Niektórzy buntują się przeciwko systemowi, ale jak w wypadku Bergetta, młodego człowieka ubezwłasnowolnionego przez swojego wuja, bogatego kupca, stać ich najwyżej na rozpaczliwą błazenadę. Główny bohater, Giovanni, nie mogąc pogodzić chrześcijańskiej teorii, że najważniejsza jest miłość, z praktyką zabraniającą mu posiąść ukochaną siostrę, nie zawaha się stworzyć własnej religii z sobą samym w miejscu Boga. Trudno powiedzieć, czy miłość popchnęła go do buntu przeciwko całemu światu, czy też bunt przeciw światu wymagał takiej formy łamania społecznego tabu, jak kazirodztwo.

Jak sztuka będzie zrealizowana? Czy możemy spodziewać się kostiumowego widowiska z epoki?

Tak i nie. Współczesny teatr stracił zaufanie do sztuk, które nie udają, że dzieją się tu i teraz. Czemu tak się dzieje, nie wiem. My pójdziemy inną drogą, w stronę widowiska w pełnym, prawdziwie teatralnym kostiumie. Nasza moda, styl bycia są takie, jak cała nasza epoka – zwariowane – ale zamiast odtwarzać zewnętrzny kształt naszej zwariowanej epoki, spróbujemy stworzyć dla niej sceniczny ekwiwalent, rodzaj krzywego zwierciadła. Cała różnica w tym, że w miejsce wszechogarniającej w naszych czasach bylejakości i brzydoty, na scenie postaramy się stworzyć coś, co będzie piękne. Myliłby się ktoś sądząc, że biorąc się za „Szkoda, że jest nierządnicą”, chcemy pokazać rodzaj historycznej rekonstrukcji. Teatr jest sztuką, więc wymaga sztuczności. Dopiero tworząc od podstaw sztuczny świat, można coś opowiedzieć o świecie prawdziwym.

2013

ZBRODNIA I KARA. Na ogół nie zabijamy. Na ogół nie kradniemy. Na ogół jesteśmy wierni w miłości. Na ogół, pociągiem i autobusem jeździmy z ważnym biletem. Choć czasem zdarza nam się jeździć na gapę. Tylko dlaczego częściej autobusem niż pociągiem? Bo w pociągu są częstsze kontrole. Skoro przykład łamania praw Boskich i ludzkich płynie z góry, przedstawiciele elit finansowych kradną, elit duchowych łajdaczą się, prawiąc równocześnie kazania o moralności, elit politycznych - mordują w imię rzekomo wyższych celów, to naturalnie rodzi się w nas bunt. Raskolnikow mówi głośno to, co myślimy wszyscy. [Więcej]

 Po co, zamiast poprzestać na lekturze, oglądać Dostojewskiego w teatrze?

– Dostojewski, choć nie napisał w życiu ani jednego dramatu, tworząc myślał na ogół kategoriami teatru, nie literackiej prozy. Niemal wszystkie ważne sceny „Zbrodni i kary” dzieją się w zamkniętych pomieszczeniach. Każdy pokój jest miniaturową sceną, na której rozgrywa się kolejny mały dramat, wszelkie zwroty akcji dzieją się za sprawą kogoś, kto gdzieś wchodzi lub nie wchodzi, tak że drzwi wydają się dodatkowym bohaterem spektaklu.

– Tylko jak na dużej scenie Teatru Nowego oddać klaustrofobię pokoików Dostojewskiego, nie popadając w zabójczą dla spektaklu ilustracyjność? Jak poradzić sobie z wielością miejsc akcji, z których każde wymaga realistycznego wnętrza?

– Ważniejszy od pozornego realizmu „Zbrodni i kary” jest wewnętrzny świat Raskolnikowa. Popatrzmy, ile scen stanowi zapis jego snów i przywidzeń, co zresztą zgodne jest z tezą artykułu, który opublikował, głoszącą, że sprawcy zbrodni z reguły towarzyszą choroba i halucynacje. Wspólnie ze scenografem Markiem Mikulskim szukaliśmy takiego rozwiązania, które wychodząc od pozorów „rzeczywistości” pozwoliłoby rozwijać mechanikę choroby w stronę metafory teatru, tak by szaleństwu Raskolnikowa towarzyszyło odkrywanie teatralności otaczającego go świata. I to na różnych poziomach. W naszym przedstawieniu, które będzie opowiedziane przeważnie z perspektywy głównego bohatera, pojawią się głosy pozornie pozbawione ciała i ciała pozbawione głosu. Są to odbicia różnych spotkań i wypadków, które wydarzyły się kiedy indziej. Co oczywiście nie powinno przeszkadzać widzowi śledzić akcji, ale jeżeli przypadkiem odkryje, że ta sama aktorka, która gra Matkę Raskolnikowa, gra również Lichwiarkę, gra Żonę Marmieładowa i „Małpę” Kataryniarza, to nie jest to bynajmniej spowodowane szczupłością zespołu aktorskiego.

– Zatem gdzie i kiedy dzieje się „Zbrodnia i kara”?

– Realia nie będą ani „współczesne” ani „ówczesne”, bo „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego nie dzieje się w konkretnym miejscu i czasie, tylko w krainie wyobraźni autora. Z tego, co mi wiadomo o Rosji, to głównym narzędziem organów ścigania była tam nahajka, nie psychologia. Nie będzie w naszym spektaklu „uwspółcześniania” na poziomie gadżetów; owszem, sędzia śledczy może mieć współczesny garnitur, po to, żeby lepiej nam się kojarzył z policjantem po cywilu, ale już Matka Raskolnikowa powinna być jak wyjęta z dziewiętnastowiecznej ryciny, bo dzięki temu bez zbędnych słów zrozumiemy staroświeckość jej poglądów. Imiona bohaterów pozostaną rosyjskie, bo Fiodor brzmi jednak lepiej niż Teodor Dostojewski. Jeśli miałbym wskazać jakieś istotne przesunięcie w stosunku do powieści, to na płaszczyźnie religijnej: nasze przedstawienie nie jest umieszczone w kontekście prawosławia, lecz wiary katolickiej, z wszechobecnym fenomenem sakramentu spowiedzi świętej. Mam jednak nadzieję, że będzie to spektakl współczesny, tak jak do bólu współczesne są pytania, które z chorobliwą fascynacją wkłada w usta swoich bohaterów Dostojewski. Pytają oni: „A jeżeli Boga nie ma – czy wtedy wszystko nam wolno?”, a w podtekście pobrzmiewa jeszcze inne pytanie: „A co, jeżeli Bóg wprawdzie istnieje, lecz jest oszalałym, pozbawionym kontroli sadystą – czy wówczas nie mamy prawa, a nawet obowiązku, wziąć się za ulepszanie świata na własną rękę?” Potem, za sprawą innych bohaterów, za sprawą zwrotów akcji, za sprawą wyrzutów sumienia Raskolnikowa, Dostojewski sam sobie odpowiada, że jednak Bóg jest i dobry i wszechmogący, i że nie nam przeznaczono wtrącać się w Boskie kompetencje, a jednak pytania, które zadał, tkwią w nas głębiej, niż pozytywna na nie odpowiedź.

– Jednak, w przeciwieństwie do głównego bohatera „Zbrodni i kary”, na ogół nie zabijamy.

– Na ogół nie zabijamy. Na ogół nie kradniemy. Na ogół jesteśmy wierni w miłości. Na ogół, pociągiem i autobusem jeździmy z ważnym biletem. Choć czasem zdarza nam się jeździć na gapę. Tylko dlaczego częściej autobusem niż pociągiem? Bo w pociągu są częstsze kontrole. Stąd wniosek, że w słuszność zakazów i nakazów każe nam wierzyć głównie strach przed karą. Zresztą, skoro przykład łamania praw Boskich i ludzkich płynie z góry, skoro przedstawiciele elit finansowych kradną, elit duchowych łajdaczą się, prawiąc równocześnie kazania o moralności, elit politycznych – mordują w imię rzekomo wyższych celów, to naturalnie rodzi się w nas bunt, rodzi się potrzeba, żeby wziąć sprawiedliwość we własne ręce. Raskolnikow mówi głośno to, co myślimy wszyscy: ludzie nie są równi – dzielą się na mądrych i głupich, dobrych i złych. Pozbawiając życia „ludzką wesz”, mogę uratować życie ludzi wartościowych. Wszędzie widząc kompromis, Raskolnikow decyduje się na wyjście bezkompromisowe.

– Czy to oznacza, że Raskolnikow stanowi przykład do naśladowania?

– A który z bohaterów Dostojewskiego, i w ogóle który z bohaterów romantycznych stanowi przykład do naśladowania? Pamiętajmy, że Raskolnikow, podobnie jak czarne charaktery naszej literatury, Gustaw, Konrad i Kordian, ma dwadzieścia parę lat. Popełnia okrutną zbrodnię i przyjdzie mu za nią ciężko zapłacić. Tyle z tego dobrego, że za sprawą jego zbrodni i dzięki jego karze my możemy spojrzeć na świat z dystansu, osiągnąć kompromis dojrzałości, samodzielnie wyciągnąć wnioski, których oszczędził nam brzydzący się „uwspółcześnianiem” reżyser. Pogodzić się z tym, że wielu polityków to szuje, a każdy ustrój społeczny jest paskudny, lecz jednak demokracja stosunkowo najmniej. Że nie wszystkich biznesmenów należy od razu walić siekierą w łeb. Że wśród księży zdarzają się zboczeńcy, a Boga być może w ogóle nie ma, ale odrzucając chrześcijańskie wartości możemy utracić piękną duchową przygodę, kwintesencję abstrakcyjnego piękna.

– Często jednak zdarza się, że Raskolnikowa gra aktor dojrzały, o wyrobionym warsztacie, co przecież pomaga oddać złożoność tej postaci.

– Tylko że wtedy „Zbrodnia i kara” przestaje być opowieścią o inteligentnym i wrażliwym człowieku, który poszukując własnej drogi życiowej zbłądził, a staje się relacją o psychopacie. Postarzając Raskolnikowa, zabralibyśmy mu wiarygodność wszystkich delikatnie zarysowanych relacji: z matką, przeciw której się buntuje, z sędzią śledczym, w którym podświadomie szuka ojca. Z rówieśnicami: Sonią i Nastazją.

– Czy trudno było znaleźć odtwórcę głównej roli?

– Nie mając w zespole Teatru Nowego aktora w wieku zbliżonym do wieku Raskolnikowa, zdecydowaliśmy się na casting. Postawiliśmy wysokie wymagania: nieprzekroczony trzydziesty rok życia, ukończone czteroletnie studia aktorskie w państwowej uczelni – a potem, z ponad pół setki zgłoszeń wybraliśmy trzydziestu trzech kandydatów. Pierwszy etap castingu miał charakter próby stolikowej: wraz z aktorami, dla których pisałem adaptację, czytaliśmy i analizowaliśmy gotowy egzemplarz, a co pół godziny zmieniał się aktor czytający Raskolnikowa. W drugim etapie próbowaliśmy już na scenie: kandydatów pozostało siedmiu, Raskolnikow zmieniał się co godzinę. Wybrać nie było łatwo, ostatecznie rolę dostał dwudziestosześcioletni Mateusz Lisiecki, absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej. Dziś nie wyobrażam sobie innego Raskolnikowa. No i dobrze. Życie – o czym przekonał się Rodion Romanowicz ściskając swą zakrwawioną siekierkę – jest sztuką właściwego wyboru.

Pytania, które postawił Dostojewski stają się niezwykle ważne zwłaszcza dziś, kiedy widzimy, że za chwilę coś wydarzy się z naszą religią. Nie wiem czy to będzie dobre czy złe, ale na pewno odmieni obraz naszej wiary i obraz świata – to trzecie tysiąclecie zaczyna się dziwnie. Jeden z bohaterów ZBRODNI I KARY snuje wizję wieczności, która owszem jest wieczna, ale nie jest świetlistą niebiańską krainą, tylko małą ciemną izdebką pełną pająków. [Więcej]

– Kto dziś mógłby być bohaterem „Zbrodni i kary”? Czy Fiodor Dostojewski uczyniłby nim matkę małej Madzi z Sosnowca?

– Nie sądzę. U Dostojewskiego najpospolitsi ludzie okazują się wielowymiarowymi postaciami. Żeby zrobić dobry teatr nie można idioty zagrać idiotą a zboczeńca zboczeńcem. Trzeba szukać różnych „spięć”, by nawet największego kretyna pokazać tak, że jest mądry. To paradoks teatru, nie można w nim pokazać fałszywego klejnotu, bo każdy, który pojawia się na scenie, jest prawdziwy, jest pewnym znakiem. Oczywiście Dostojewski rzuciłby się na sprawę mamy Madzi, bo wszystkie jego historie są wzięte z gazet. Ten pisarz przy całej swojej filozofii religii miał temperament opowiadacza. „Zbrodnia i kara” to przede wszystkim ciekawa powieść kryminalna. W podobny sposób zbudowane były kolejne odcinki serialu „Porucznik Columbo”. Wiedzieliśmy, kto zabił, bo zaczynały się od morderstwa, intryga polegała na tym w jaki sposób ta zbrodnia wyjdzie na jaw. Mamy przestępcę i skontrastowanego z nim sędziego śledczego, który powoli dochodzi do tego, kto jest zabójcą. Stara się to z niego wyciągnąć, co się ciekawie ogląda. Ci, którzy lubią widzieć więcej zobaczą – to najważniejsza warstwa tej powieści – w jaki sposób zbrodnia coraz bardziej ciąży przestępcy, jak usiłuje ją z siebie zrzucić, jak dojrzewa do przyznania się.

Rozmawiał Wojciech Cydzik
Nowiny Zabrzańskie 10.05.2013

– Dostojewski nie napisał żadnej sztuki teatralnej ale wszystkie jego powieści są gotowymi dramatami. Co ciekawe, nie zawsze są dobrze napisanymi powieściami. Roi się w nich od schematów fabularnych i mielizn, były pisane w pośpiechu, autor nigdy nie miał czasu na ich wykończenie. Ale, jeżeli odrzemy je ze sztafażu literackiego, to otrzymamy gotowe scenariusze teatralne z rolami, o których każdy aktor może marzyć; pełne, wykończone i trudne. Żeby dobrze zagrać Dostojewskiego, to z jednej strony trzeba atakować swoją postać z całą wściekłością, a z drugiej z całej siły jej bronić. Nie znam innego autora, którego granie wymaga tak silnego zaangażowania. Aktor zawsze musi zrozumieć postać, przetrawić ją przez siebie, ale z rolami z Dostojewskiego trzeba postępować, tak jak on przy pisaniu. Z reguły najgorszym charakterom dawał własne cechy fizyczne i psychiczne. Stąd na przykład w „Braciach Karamazow” Smierdiakow jest rudy i ma padaczkę, tak jak Dostojewski. Pisarz, by wcielić się w najgorszą kanalię musiał jej dać coś swojego. Żeby zrozumieć postać, musiał w nią wejść.

– Dlaczego uważa Pan, że to pisarz, który zainteresuje współczesnego widza?

– Bo pytania, które postawił nie znalazły i podejrzewam, że nigdy nie znajdą odpowiedzi. Nie wiem też, czy kiedykolwiek zostały postawione w ciekawszy sposób. Stają się niezwykle ważne zwłaszcza dziś, kiedy widzimy, że za chwilę coś wydarzy się z naszą religią. Nie wiem czy to będzie dobre czy złe, ale na pewno odmieni obraz naszej wiary i obraz świata – to trzecie tysiąclecie zaczyna się jakoś dziwnie. Jeden z bohaterów „Zbrodni kary” snuje wizję wieczności, która owszem jest wieczna ale nie jest świetlistą niebiańską krainą, tylko małą ciemną izdebką pełną pająków. Kto lubi tego typu gry na pewno nie będzie zawiedziony naszym przedstawieniem.

Rozmawiał Wojciech Cydzik
Nowiny Zabrzańskie 11.05.2013

2013

W OSTATNIEJ TAŚMIE KRAPPA widziałem bardzo znanego aktora, który dokonał różnych cudów technicznych na scenie, wykorzystał wszystkie możliwe sposoby spojrzenia i modulacji głosu. I nie przekonała mnie ta kreacja. Zabrakło w niej człowieczeństwa, zabrakło prawdy. Myślę, że właśnie prawda, ciepło, uśmiech, ale też prawdziwa złość, żal za utraconym światem, pojawia się w kreacji Romana Kłosowskiego. [Więcej]

– Beckett z czterech kawałków? Nie lepiej było wziąć na warsztat coś w jednym, coś znanego?

– Beckett jest autorem tyleż wielkim, co trochę zapomnianym. Znamy Becketta z „Czekając na Godota”, z „Końcówki”. Ale tu akurat pojawiają się oprócz chwalonej „Ostatniej taśmy…” trzy sztuki dość mało znane. Punktem wyjścia była właśnie „Taśma”, ze względu na Romana Kłosowskiego. Uznaliśmy, że mógłby do spektaklu wnieść nową jakość. Rola jest wyzwaniem aktorskim dla wielu. Ale to były zupełnie odmienne kreacje. Wydawało się nam, i tak zresztą się stanie, że Roman Kłosowski wniesie inną temperaturę tego bohatera. Jednak „Ostatnia taśma Krappa” to tekst krótki. Zaproponowałem więc: tak, zróbmy to, ale przy okazji spróbujmy odkopać kilka tekstów prawie zapomnianych. Ponieważ Beckett zawsze pisał o odkopywaniu wspomnień tkwiących w pamięci, to idźmy za ciosem, zróbmy spektakl o odkopywaniu Becketta.

– Czy te cztery sztuki są w pana inscenizacji autonomiczne, czy łączy je jakiś zamysł reżyserski?

– Każda funkcjonuje samodzielnie, ale jeśli ktoś lubi takie gry, może odkryć historię, która się pod nimi znajduje. Dowiadujemy się o odkrywaniu przeszłości, przyszłości, innego świata, alter ego, ukrytej strony naszej osobowości. Może więc narodzi się opowieść o zderzeniu narodzin i śmierci, o zderzeniu młodości i starości? To są tematy, które obsesyjnie dręczyły Becketta. Tak, moją ambicją było ułożenie z tego pewnej historii, która – jeśli się dokładnie przypatrzymy – ma swój początek, środek i koniec.

– Pana pomysł, jako reżysera, na inscenizację?

– Reżyser i jego pomysły w świecie Becketta to w ogóle ciekawa historia. Niedługo przed śmiercią autor zastrzegł sobie coś, czego nie zastrzegł przed nim właściwie żaden dramaturg: zabronił dokonywać wszelkich zmian w swoich sztukach. Jak wiadomo, zawsze ambicją reżysera jest twórcza zmiana. Żeby coś przestawić, zmienić, zrobić lepiej. Tutaj cała inwencja musi pójść w to, aby w nutach zapisanych przez Becketta znaleźć swoją muzykę.

– A ta „inna temperatura”, którą wniósł Roman Kłosowski w rolę Krappa?

– Widziałem bardzo znanego aktora, który dokonał różnych cudów technicznych na scenie, wykorzystał wszystkie możliwe sposoby spojrzenia i modulacji [głosu]. I nie przekonała mnie ta kreacja. Zabrakło w niej człowieczeństwa, zabrakło prawdy. Myślę, że właśnie prawda, ciepło, uśmiech, ale też prawdziwa złość, żal za utraconym światem, pojawia się w kreacji Romana Kłosowskiego.

Rozmawiał Dariusz Barański
Gazeta Wyborcza – Gorzów Wlkp. 23.03.2013

2012

Mishima jest wyczulony na ukrytą w dziełach de Sade’a metafizykę; w ogóle na to, co ukryte. W jego sztuce nawet sam markiz jest ukryty: fizycznie na scenie nie występuje, poznajemy go jedynie z relacji kobiet, z których każda w inny sposób jest zauroczona nim i jego światem. Z przebiegu akcji MADAME DE SADE poznajemy tylko jedną z przedstawionych tam rzeczywistości, rzeczywistość salonu, wysokiej kultury, elegancji, symetrii, gry. W inscenizacji staramy się zasugerować także ukrytą strefę nocy, podświadomości, lęków, obsesji, tajemnych pragnień, bólu i krwi, zniszczenia - rzeczywistość, w której uwięził bohaterki markiz de Sade. [Więcej]

Kiedy słyszymy nazwisko markiz de Sade, to nasze pierwsze, jeśli nie jedyne skojarzenie brzmi: ten od sadyzmu. Jaki jest powód, żeby wystawiać o nim sztukę?

Rzeczywiście, w XIX wieku, w kilkadziesiąt lat po śmierci de Sade’a, niemiecki psychiatra Richard von Krafft-Ebing, opierając się na skojarzeniach z twórczością literacką markiza oraz plotką biograficzną towarzyszącą jej twórcy, ukuł termin sadyzm. W tamtych czasach czytano ocalałe egzemplarze dzieł de Sade’a z poczuciem, że robi się coś niestosownego. W XX wieku markiz stracił reputację zboczeńca i sadysty. Dostrzeżono w nim pisarza, filozofa, psychologa na miarę Dostojewskiego, Nietzschego i Freuda. Można powiedzieć, że wahadło przesady wychyliło się w drugą stronę. A na początku wieku XXI dzieła de Sade’a wydaje się w kolorowych okładkach z panienkami w skórzanych majteczkach i z biczem w ręku, bo a nuż ktoś, kto słyszał o sadystach, kupi, żeby się podniecić własnym zgorszeniem. Niestety, jest to lektura mało zrozumiała poza kontekstem czasów, w których powstała, i to nie tylko ze względu na filozoficzne wywody, jakimi na każdym kroku częstują nas bohaterowie. We Francji „wieku Rozumu” można było ujść kary za morderstwo, ale wyrok śmierci czekał każdego, komu dowiedziono znieważenia relikwii albo grzechu „sodomii”, przez który rozumiano kontakty analne, nieważne, z mężczyzną czy kobietą. Tym właśnie czynnościom oddają się Sadyczni okrutnicy najchętniej i najczęściej. Skoro jesteśmy w stanie wyobrazić sobie gorsze zbrodnie niż analny stosunek, lektura dzieł markiza może nam się wydać mimowolnie zabawna.

– A jednak postać de Sade’a ciągle budzi emocje. Powstają o nim wciąż nowe rozprawy, filmy i sztuki teatralne.

Częściowo za sprawą jego literackiej koncepcji wszechwładnej Natury, nakazującej ludziom dążenie do absolutnego Zła, ale przede wszystkim dzięki awanturniczej biografii, pobytom w licznych więzieniach i szpitalach dla wariatów, erotycznym skandalom, o których, w przeciwieństwie do innych libertynów tamtej epoki, którzy swoje seksualne wyczyny skrywali w zaciszu książęcych i biskupich pałaców, on opowiadał z lubością. Bardzo często myli się biografię z literaturą, przypisując markizowi wszystkie poglądy bohaterów jego dzieł.

A jaki markiz był naprawdę?

Jaki był i dlaczego kobiety szalały na jego punkcie? Trudno powiedzieć. Myślę, że gdybym był kobietą, to nie chciałbym mieć z nim romansu. Ale żadna z tego dla markiza strata, bo nigdy nie brakowało kobiet, które miały na taki romans ochotę. Do więzienia de Sade trafił za sprawą swojej teściowej, oburzonej, że zamiast poprzestać na rozkoszach łoża małżeńskiego z jedną z jej córek, sypia także z drugą, zresztą za zgodą i być może ze współudziałem żony. W więzieniu, oderwany od ulubionych rozrywek, zaczął pisać. Część utworów powstawała za wiedzą nadzorców, inne w tajemnicy. Ta ukryta część pisarstwa de Sade’a, erotyczna i bluźniercza, może być rozumiana jako krzyk protestu przeciwko obłudzie systemu, który w imię Boga i dobrych obyczajów pozwala kogoś uwięzić bez sądowego wyroku, tylko za to, że odstaje od przyjętej normy.

Czy postawa de Sade’a wobec religii może dziś jeszcze szokować?

Tak, bo nie chodzi tu o naiwnie optymistyczny ateizm warstw oświeconych XVIII wieku, powszechny choć skrywany. Dla ateisty naiwnego, skoro Boga nie ma, to nie ma problemu. Natomiast działania Sadycznych bohaterów są podszyte przedziwnym mistycyzmem, na co zwrócił już uwagę Gustaw Flaubert, uważając Sade’a za „jedynego prawdziwego ultrakatolickiego pisarza”, który na przekór herezji humanitaryzmu we współczesnym kościele wierzy w piekło, sens inkwizytorskich tortur i ludzkie ciało jako źródło wszelkiego Zła.

Co sprawiło, że „Madame de Sade” Yukio Mishimy, jedna z najbardziej znanych sztuk o markizie, powstała w Japonii?

Myślę, że zaistniały tu dwie okoliczności, pozornie się wykluczające, a jednak niezbędne, żeby powstało dzieło sztuki: dystans i bliskość. Dystans geograficzny, czasowy, kulturowy, pozwalający zobaczyć problem w szerokiej perspektywie, a jednocześnie mentalna bliskość obu pisarzy, arystokratów, skłonnych do autodestrukcji skrajnych indywidualistów. Obydwaj byli pasjonatami teatru i często mylili teatr z życiem. Opisane w policyjnych raportach orgie, które organizował de Sade, przypominały teatralne inscenizacje. Mishima popełnił widowiskowe seppuku po groteskowym puczu mającym przywrócić władzę absolutną cesarzowi Japonii, skądinąd nie sprawdziwszy, czy cesarz ma na sprawowanie takiej władzy ochotę.

A jakie wnioski Yukio Mishima wyciągnął z biografii i lektury dzieł de Sade’a?

Mishima jest wyczulony na ukrytą w dziełach de Sade’a metafizykę; w ogóle na to, co ukryte. W jego sztuce nawet sam markiz jest ukryty: fizycznie na scenie nie występuje, poznajemy go jedynie z relacji sześciu kobiet, z których każda w inny sposób jest zauroczona nim i jego światem. Dla świeżo uszlachconej pani de Montreuil, wydać córkę za przedstawiciela jednego z najstarszych rodów Francji to jak spełnić dziecięce marzenie i wejść pomiędzy olimpijskich bogów. Teraz musi zmierzyć się mitologią w wersji dla dorosłych. Rozwiązła hrabina de Saint-Fond zaznała wszelkich przygód ciała; tylko markiz jest w stanie ożywić jej umysł. Pobożna baronowa de Simiane wierzyła w to, że świat jest dobry, że dobry jest człowiek. De Sade wyleczył ją ze zobojętnienia; dzięki świadomości istnienia ognia piekielnego wiara baronowej staje się prawdziwie żarliwa. Niedojrzała w uczuciach szwagierka i kochanka markiza, Anna, nauczyła się, jak silnym doznaniem w miłości może być zniszczenie osoby, którą się kocha. Nawet służąca od dwudziestu lat w domu pani de Montreuil poukładana Charlotta zaraziła się w końcu wniesioną przez markiza atmosferą rozkładu. Czcząc rocznicę wybuchu Wielkiej Rewolucji, która takim jak ona przyniosła przecież wolność, założy, zamiast trójkolorowej kokardy, czarną suknię. Wreszcie Renée, pani de Sade, kobieta skryta, poszukująca swojej tożsamości, starająca odnaleźć się w małżeństwie, wierna – na przekór sobie i wszystkim dokoła – zdradzającemu ją mężowi, Renée rozpoznaje się w osobie bohaterki powieści „Justyna czyli nieszczęścia cnoty”, której pierwszy szkic de Sade napisał w Bastylii. Renée odkrywa, że to, co wydaje nam się rzeczywistością, to tylko cienie na ścianie jaskini. Świat realny, realny dlatego bo duchowy, odnajduje w stworzonej przez de Sade’a literaturze.

A jaki świat my odnajdziemy w inscenizacji? Na ile wywiedziony z kultury europejskiej, z której wywodzi się de Sade, a na ile z japońskiej, z której pochodzi Mishima?

Na tle bogatego w znaki plastyczne i muzyczne, znane tylko dla wtajemniczonych kody i ukryte znaczenia teatru japońskiego, „Madame de Sade” miała charakter niemal rewolucyjny, bo opierała się głównie na słowie. Dziś, po pięćdziesięciu latach, jej styl może wydać się nieco archaiczny. Naszym zadaniem było częściowe przełożenie poezji języka na poezję dźwięku i obrazu. Z przebiegu akcji, z dialogów bohaterek „Madame de Sade” poznajemy tylko jedną z przedstawionych tam rzeczywistości. Poznajemy rzeczywistość salonu, wysokiej kultury, elegancji, symetrii, gry  – to prawda, że gry niebezpiecznej, w której każde nieopacznie rzucone słowo może być wykorzystane przez przeciwnika: rzeczywistość dnia. W inscenizacji staramy się zasugerować także drugą rzeczywistość, ukrytą, ale w każdej chwili mogącą się objawić rzeczywistość Natury w rozumieniu Sadycznym: strefę nocy, podświadomości, lęków, obsesji, tajemnych pragnień, bólu i krwi, zniszczenia; rzeczywistość, w której uwięził bohaterki markiz de Sade. Widzimy postaci konwersujące w salonie, ale czasem na moment podglądamy ich ociekający chorą zmysłowością świat wewnętrzny, intymny. Staramy się odnaleźć, nieraz głęboko ukryte w tekście emocje. Mam nadzieję, że widz zechce wejść w ten ukryty świat. Jeśli nie, to mam nadzieję, że przynajmniej nie straci wieczoru, spędzając go wśród pięknych kobiet, szeleszczących sukien, muzyki i obrazów.

2012

Jak potraktować te spośród postaci GRACZA, które napisane są źle, których szanujący swój zespół reżyser nie miałby sumienia dać do zagrania żadnemu aktorowi, lecz które są niezbędne dla przebiegu akcji? Jak pokazać istotę wyboru pomiędzy dwoma kobietami, które dla Dostojewskiego były tą samą osobą? Jak uzmysłowić, że salon gry w ruletkę jest nie tylko miejscem, do którego Aleksy chodzi, lecz przede wszystkim piekłem, które w nim mieszka? Jak udowodnić, że spośród wszelkich konfliktów pomiędzy bohaterami, najważniejsza jest walka, którą Aleksy toczy z własną pamięcią, w celu dotarcia do kogoś, kim był w niedalekiej przeszłości? [Więcej]

– Fiodora Dostojewskiego uważamy za jednego z najwybitniejszych realistów-powieściopisarzy. Czy realizm możliwy jest w teatrze?

– Nie jest możliwy, lecz czy rzeczywiście Dostojewski jest realistą i wybitnym powieściopisarzem? W pokazywaniu człowieka w całej jego złożoności Dostojewski przekroczył granice realizmu. Najszkaradniejsze kompleksy, najskrytsze myśli, najabsurdalniejsze pragnienia, do których niechętnie przyznajemy się nawet sami przed sobą, opisywał i wyolbrzymiał z lubością. Przypuszczam, że gdyby któryś z modnych ostatnio niemieckich dramaturgów miał jedną dziesiątą talentu Dostojewskiego, osiągnąłby upragniony cel artystyczny w postaci gigantycznego wymiotu ze strony widowni. Ale postaci rosyjskiego pisarza obrzydliwe nie są, ponieważ ich stwórca, bezlitośnie atakując, równocześnie z całej siły broni swoich bohaterów. Zło jest zimne albo letnie; bohaterów Dostojewskiego osłania przed naszym potępieniem temperatura uczuć. Nie jest zatem Dostojewski ani niemieckim post-jakimś tam dramaturgiem, ani realistą. Realiści opisują to co widzą, tak zwaną rzeczywistość, więc nie opisują nieba ani piekła; Dostojewski natomiast opisuje, bo dostrzega niebo i piekło w sobie i w swoich bohaterach. Ta wewnętrzna walka między sprzecznościami w duszy człowieka jest często o wiele dramatyczniejsza niż zewnętrzne konflikty pomiędzy ludźmi, których zresztą w powieściach Dostojewskiego też nie brakuje. Nawarstwienie konfliktów zewnętrznych i wewnętrznych sprawia, że wiele spośród powieści rosyjskiego pisarza to genialny, choć, ze względu na stopień komplikacji postaci, niekoniecznie realistyczny dramat.

– A dlaczego Dostojewski nie jest wybitnym powieściopisarzem?

– Chyba najtrafniej ujął to Vladimir Nabokov, który drwiąc z techniki romansowej Dostojewskiego, jednocześnie zaznaczył, że gdyby Dostojewski zamiast tworzeniu powieści poświęcił się pisaniu dla teatru, mógłby stać się najdoskonalszym dramatopisarzem, jaki tworzył w języku rosyjskim. To prawda: jeżeli przymknie się oko na literacką konstrukcję, pominie opisy a pod przegadany nierzadko dialog podłoży ludzkie emocje, bywa, że mamy gotowy, genialny dramat.

– Jakim materiałem dla teatru jest „Gracz”?

– Na napisanie „Gracza” Dostojewski miał zaledwie 26 dni (gdyby nie wywiązał się z terminu, straciłby prawa autorskie do wszystkich swych utworów, także tych jeszcze nie napisanych). Z braku czasu na poszukiwania, wybrał temat dobrze sobie znany: hazard, od którego był uzależniony. Akcję umieścił w niemieckim uzdrowisku tyleż fikcyjnym, na co wskazuje nazwa „Ruletenburg”, i tyleż samo prawdziwym, bo znał wiele niemieckich uzdrowisk i wszystkie były dla niego podobne. Kobietę imieniem Polina, z którą dopiero co przeżył namiętny i, jak to zwykle w jego życiu bywało, nieszczęśliwie zakończony romans, uczynił główną bohaterką czy też – lepiej powiedziawszy – muzą powieści. Właściwie to dwoma muzami, bo oprócz damy z towarzystwa, Rosjanki Poliny, występuje tu również niejaka Blanche, prostytutka, na dodatek Francuzka… ot, taka mała duchowa zemsta. Pośpiech sprawił, że obok bohaterów pełnowymiarowych, albo ujętych w znakomitym dramaturgicznym skrócie, pojawiają się w „Graczu” figurki jakby wycięte z papieru, niedokończone. Jeśli chodzi o problem i konstrukcję narratora, to Dostojewski zdawał sobie sprawę, że tradycyjna forma powieściowa nie odda rozterek człowieka opętanego przez nałóg, wskutek którego stopniowo odsuwa się od rzeczywistości. Nie miał jednak narzędzi, które zna współczesna nam literatura; próbował zastosować formę dziennika pisanego w trzech różnych okresach czasu i ten zabieg udał się tylko częściowo.

– Na czym więc polega sceniczna adaptacja „Gracza”?

– „Gracz” stawia przed potencjalnym adaptatorem szereg pytań. Jak potraktować te spośród postaci, które napisane są źle, których szanujący siebie i swój zespół reżyser nie miałby sumienia dać do zagrania żadnemu aktorowi, lecz które są niezbędne dla przebiegu akcji? Jak pokazać istotę wyboru pomiędzy dwoma kobietami, które dla Dostojewskiego były tą samą osobą? Jak uzmysłowić, że salon gry w ruletkę jest nie tylko miejscem, do którego Aleksy chodzi, lecz przede wszystkim piekłem, które w nim mieszka? Jak udowodnić, że spośród wszelkich konfliktów pomiędzy bohaterami, najważniejsza jest walka, którą Aleksy toczy z własną pamięcią, w celu dotarcia do kogoś, kim był w niedalekiej przeszłości?

– Czy spektakl będzie bardzo różnił się od powieści?

– Żadna postać, żadne zdanie nie zostanie dopisane, ale zabraknie obecnej tam wielkorosyjskiej filozofii i nachalnej, antyzachodniej publicystyki. O ile Dostojewskiemu chodziło o przeciwstawienie mentalności Rosjan i Europejczyków, do których zaliczał także negatywnie sportretowanych Polaków, o tyle w spektaklu szukamy raczej dla naszych narodów wspólnego, słowiańskiego mianownika, zatem rosyjską manię wielkości z nieodłącznym kompleksem niższości wobec Zachodu traktujemy jak własne. Chociaż szczerze mówiąc, to wszystko to właściwie tylko tło. Zarówno w książce, jak w spektaklu, co innego jest najważniejsze, zresztą to samo, co najważniejsze jest w życiu: nasz „Gracz” jest przede wszystkim opowieścią o miłości. To prawda, że dziwnej miłości; łączą się tu w węzeł nie do rozerwania namiętność do gry i namiętność do kobiety.

– Czy możemy spodziewać się jakichś zabiegów teatralnych, które przybliżą „Gracza” wrażliwości współczesnego widza?

– Akcja dzieje się w drugiej połowie XIX wieku i do tego okresu nawiązują zarówno kostiumy, jak wzory zachowań bohaterów, przynajmniej w przestrzeni oficjalnej, publicznej. Ale to, co kryje się pod układnym słowem, gestem i staromodnym kapeluszem – emocje – powinny być nastawione na taką amplitudę drgań, jaką odbieramy współcześnie. Nasi bohaterowie to ludzie z krwi i kości: pewne sprawy, zwłaszcza związane ze sferą seksu odczuwają nawet silniej niż my, bo zostały w nich stłumione przez kostium i obyczaj. Natomiast jeśli chodzi o cały świat, w którym zanurzony jest dramat głównego bohatera, to pamiętajmy, że przecież ten spektakl dzieje się w głowie chorego człowieka. W jakimś sensie jest poza czasem i poza realiami. I tu zaczyna się miejsce na teatr. Dodam, że inscenizacyjnie bogaty, silnie oddziaływający na oko i ucho widza. „Gracz” to sen wariata, straszny, ale piękny sen.

2011

FESTIWAL KOMEDII TALIA 2011 Być jurorem - to praca z jednej strony łatwa, ale z drugiej dość niebezpieczna w tej swojej łatwości. Do „robienia” spektaklu trzeba się przygotować, przemyśleć, zaplanować. Tutaj zjadamy dobre śniadanie, pogadamy, możemy zająć się swoimi sprawami. Potem zjadamy dobry obiad, a wieczorem mamy tylko przyjść do teatru i dobrze się bawić. Zawiozą samochodem i nie dość, że nie wydajemy na to pieniędzy, to jeszcze zarabiamy. Ten aspekt jest bardzo przyjemny. - A jak się ocenia kolegów po fachu? [Więcej]

– To pana piąty pobyt w Tarnowie, tym razem w nieco innym charakterze. Czym woli pan być – reżyserem czy jurorem?

– Policzmy: „Zielona gęś”, Talia 2008, „Wszystko o kobietach” i „mady-baby.edu”. W międzyczasie mieliśmy robić ze śp. Edwardem Żentarą spektakl, jednak bez przerwy coś stawało na przeszkodzie i w końcu nic z tego nie wyszło, a szkoda. Co do mojego pobytu tutaj dzisiaj, to jest to praca z jednej strony łatwa, ale z drugiej dość niebezpieczna w tej swojej łatwości. Do „robienia” spektaklu trzeba się przygotować, przemyśleć, zaplanować. Tutaj zjadamy dobre śniadanie, pogadamy, możemy zająć się swoimi sprawami, na które zwykle nie ma czasu. Potem zjadamy dobry obiad, a wieczorem mamy tylko przyjść do teatru i dobrze się bawić. Zawiozą samochodem i nie dość, że nie wydajemy na to pieniędzy, to jeszcze zarabiamy. Ten aspekt jest bardzo przyjemny.

– A jak się ocenia kolegów po fachu?

– I to jest właśnie ciemna strona tej sytuacji. Jedna nagroda plus kilka wyróżnień to niewiele, dlatego musimy się bardzo skupić, przyjrzeć ze wszystkich stron. Nie boję się oceniać, nieraz dostałem po głowie za to, co myślę, więc mogę dostać i tutaj. Chodzi mi raczej o poczucie odpowiedzialności.

– Czy oglądając poszczególne spektakle ma pan zawodowy nawyk oceniania, że pan jako reżyser zrobiłby coś inaczej, inaczej ustawił?

– To jest nieuniknione. Staram się z tym walczyć, w ogóle nie przygotowując się do spektaklu. Nie wiem, na co idę, po prostu siadam i staram się nie analizować, lecz poddać emocjom. Ułatwia trochę to, że jest to festiwal wyraźnie sprofilowany, festiwal komedii. Więc jeżeli coś mnie śmieszy, to znaczy, że wydobyte zostały właściwe emocje. Analizować zaczynam dopiero po spektaklu. Dyskutujemy zresztą o nim w swoim gronie, wykonując przy okazji całą tę pracę analityczną. Nie ma na nas większego wpływu reakcja publiczności. Publiczność przyznaje przecież swoją nagrodę.

4 Strony Talii 12.10.2011

 

2011

SELENOGRAFIA. W teorii powszechnego ciążenia, za sprawą pola grawitacji, wszystkie ciała wzajemnie się przyciągają, więc może ta sama zasada odnosi się do wydarzeń, uczuć, myśli, snów? Spodobał mi się pomysł, żeby przy okazji opisania przełomu w dziejach świata opowiedzieć o przełomie w życiu konkretnego człowieka. Powiem więcej – to właśnie przełom w życiu jednego człowieka usprawiedliwia dla mnie próbę opisu przełomu w dziejach świata. [Więcej]

„Selenografia” jako sztuka o wartości historycznej. Zgodziłby się Pan?

– Pewnie jak każdy chłopiec z mojego pokolenia, nie mogąc nosić u boku szpady d’Artagnana, szabli Kmicica czy pirackiego pałasza kapitana Blooda, nosiłem je w sobie; żeby napisać sztukę o astronomach wystarczyło tylko w stosownym czasie wymienić owe akcesoria na teleskopy i sekstanse. Co prawda zabierając się za pisanie o naukowcach nie spodziewałem się odnaleźć aż takich emocji, jakie mógłbym znaleźć pisząc o awanturnikach, ale czas pokazał, że myliłem się. Im bardziej puchła bibliografia źródeł, na których oparłem „Selenografię” (wyliczyć wszystkie znaczyłoby wielokrotnie przekroczyć ramy tego wywiadu), tym bardziej rosło we mnie przekonanie, jak cudownie zwariowaną i nieracjonalną może być historia nauki. Aż w końcu uświadomiłem sobie, co tak naprawdę wydarzyło się w czasie i częściowo miejscu, który przyjdzie mi opisać, i było to dla mnie odkrycie, którego nie oddałbym za żaden piracki skarb.
Chodzi o to, że w roku 1687, który był przy okazji rokiem śmierci Heweliusza, w dziejach ludzkości dokonał się przełom, którego skutki ponosimy do dziś. Bo o ile teorię Kopernika znano już od prawie stu pięćdziesięciu lat, to była przecież tylko hipotezą, słabo udokumentowaną i mało precyzyjną. Nie wystarczyło bowiem powiedzieć, że świat się kręci: należało udowodnić, jak i dlaczego tak się dzieje. Dokonał tego Izaak Newton w swoim koronnym dziele – „Principiach”. Jego teoria powszechnego ciążenia, z pewnymi zmianami wniesionymi przez teorię względności Alberta Einsteina, funkcjonuje do dziś. Do napisania i publikacji „Principiów” przekonał Newtona Edmund Halley, który osiem lat przed pamiętnym rokiem 1687 spędził klika tygodni w domu Heweliusza. Czy może być związek między tymi faktami? W teorii powszechnego ciążenia, za sprawą pola grawitacji, wszystkie ciała wzajemnie się przyciągają, więc może ta sama zasada odnosi się do wydarzeń, uczuć, myśli, snów? Zacząłem szukać związku pomiędzy dwoma sprawami, wizytą Halleya w Gdańsku i jego asystenturą przy pisaniu „Principiów”. W ten sposób do sztuki wkroczyło trzech gentlemanów z londyńskiego Royal Society: Izaak Newton, Edmund Halley i John Ray.

– Postacie są wiarygodne psychologicznie. Czy ich psychologiczny rodowód jest również historyczny?

– Jeśli chodzi o ostatniego z nich, to pozwoliłem sobie dla literackiego efektu nieco zełgać. W momencie, w którym dzieje się sztuka, nie był już pastorem, nic mi też nie wiadomo, żeby miał „skłonną do astronomów znaczy astronomii” żonę. Zmieniając fakty, zachowałem jednak pocieszność kontekstu, w jakim John Ray pojawia się w historii Newtona i Halleya. Ray był współautorem monumentalnej, ekskluzywnie wydanej i kompletnie chybionej, przynajmniej z punktu widzenia marketingu, „Historii ryb”. Nie mając chęci ani możliwości opłacenia następnej naukowej pozycji, Królewskie Towarzystwo zaproponowało wypłacić Newtonowi honorarium za „Principia” w formie niesprzedanych egzemplarzy owej nieszczęsnej ichtiologicznej pozycji.
Co się tyczy dwóch pozostałych członków szacownego gremium, starałem się wiernie trzymać poświadczonych historycznie faktów. O religijności Newtona świadczą jego pisma. Był święcie przekonany, że naukowe odkrycia pomogą, w skali jeden do jeden, udowodnić prawdy objawione w Biblii, w której słowach, będąc głuchym na poezję, nie odnajdywał żadnej umowności, żadnej poetyckiej przenośni. Prawdy poszukiwał z zajadłością policyjnego inspektora, tak długo drążąc zagadnienie, póki mu się nie poddało i nie objawiło swej tajemnicy. Fizykę traktował prawie równie poważnie jak alchemię, optykę zgłębiał wkładając szewskie szydło do oka, a prawu powszechnego ciążenia poświęcił tyle czasu i wysiłku, co pewnej teorii medycznej, w myśl której w celu wyleczenia skaleczenia nie należy opatrywać rany, tylko narzędzie, które ją zadało. Skąd mu się brały te pomysły, skąd miał czas i energię? Pomysły, nie wiadomo skąd, bo był to umysł tyleż genialny co pokrętny; czasu i energii sporo zaoszczędził w życiu prywatnym, które upłynęło mu w dziewictwie.
Na pewno nie da się tego samego powiedzieć o Edmundzie Halleyu. Z portretów patrzy na nas mężczyzna świadom swego uroku i nie dziwimy się, że posądzano go o romans z żoną Heweliusza. Halley miał ustaloną reputację, która czasem bywała pomocna: kiedy car Piotr I zażyczył sobie poznać nocne obyczaje londyńczyków, to właśnie Halleya wydelegowano do oprowadzania monarchy po spelunkach. W przeciwieństwie do Newtona, który całe życie spędził pomiędzy rodzinnym domem matki a uniwersytetem w Cambridge, Halley od lat wczesnej młodości miotał się po świecie: jako dwudziestolatek spędził sporo czasu na Wyspie Św. Heleny, badając tamtejszy nieboskłon. (O szalonej energii Halley’a niech zaświadczy następujący fakt: w pierwotnej wersji mojej sztuki w ogóle miało go nie być – ledwo do niej zajrzał, a wykreował się na głównego bohatera.) Inny był też stosunek obu panów do metafizyki. Halley miał opinię bezbożnika. Wiadomo, że Newton obraził się na niego za jakąś uwagę na temat religii.

– Nauka – metafizyka. Ta opozycja zdaje się napędzać Pański dramat.

– Ta opozycja narodziła się między innymi za sprawą Newtona, choć oczywiście wbrew jego intencjom. Dla Newtona prawo powszechnego ciążenia było dowodem na istnienie Boga, dla wielu jego zwolenników wprost przeciwnie – bo skoro znamy już zasadę, według której funkcjonuje mechanizm wszechświata, to niepotrzebny nam ten, kto go skonstruował i nakręcił. Paradoks postawy Halleya w mojej sztuce polega na tym, że choć on sam wydaje się sobie skrajnym racjonalistą a jego obsesja nieustannego liczenia i traktowania wszystkiego w kategoriach naukowych ociera się o nerwicę natręctw, to w głębi ducha jest mistykiem. Prawda objawia mu się w snach, a gwiazdy najjaśniej widzi wtedy, gdy kocha się z kobietą. Paradoksalnie najbliżej naukowej prawdy jest wtedy, gdy zwątpi w naukę. Rewizjonistyczny monolog, w którym Halley pyta o sens bycia naukowcem staje się poetyckim zapisem teorii powszechnego ciążenia i trzech zasad dynamiki, które, jak wiemy, parę tygodni później opublikuje Newton. (Kwestię, który z dwóch panów wpłynął bardziej na drugiego zostawiam otwartą: być może widz lub czytelnik posiada precyzyjniejsze od moich narzędzia do obliczenia ich pola grawitacji.) Z matematycznego punktu widzenia pobożność i bezbożność posiada tę samą wartość, różni się tylko znakiem: plus lub minus. Wszyscy bohaterowie „Selenografii”, niezależnie do tego, czy wierzą w Boga, czy w „pana mego Heweliusza” czy też deklarują ateizm, pozostają w sferze tej samej protestanckiej kultury z postacią Boga-Ojca pośrodku.

– Figura Ojca wydaje się mieć niemałe znaczenie w Pańskiej sztuce.

– Temu kultowi sprzeciwia się oczywiście Edmund Halley. Ma to pewne zakorzenienie w historii: Halleya posądzano o to, że miał coś wspólnego ze śmiercią swego ojca, a związek z naszą opowieścią pojawia się też taki, że zwłoki Halleya seniora odnaleziono w dniu, w którym Halley junior gościł po raz pierwszy u Newtona. Nie staram się wyjaśnić, czy sprzeciw Halley’a wobec Boga wziął się ze sprzeciwu wobec ojca czy też było odwrotnie, są to na pewno naczynia połączone. Najistotniejszy wydaje mi się inny aspekt osobowości Halleya – wprawdzie Halley bohater dopiero przekroczył dwudziestkę, ale Halley narrator ma lat ponad trzydzieści, więc wedle zasad prawdopodobieństwa dopadł go pierwszy kryzys wieku męskiego związany z potrzebą podsumowania swojego dotychczasowego życia. Halley podświadomie zadaje sobie pytanie, czy wybór jego drogi życiowej poza rodziną był słuszny i ma co do tego spore wątpliwości. Spodobał mi się pomysł, żeby przy okazji opisania przełomu w dziejach świata opowiedzieć o przełomie w życiu konkretnego człowieka. Powiem więcej – to właśnie przełom w życiu jednego człowieka usprawiedliwia dla mnie próbę opisu przełomu w dziejach świata. Staram się korzystać z dobrych wzorców. „Dzieje duszy ludzkiej, choćby najpłytszej, bodaj czy nie są ciekawsze i pożyteczniejsze od dziejów całego narodu?” – pyta Michał Lermontow, wielki romantyk.

– Nie boi się Pan „wielkiego romantyzmu”. W Pańskiej reżyserii: „Kordian”, „Sen srebrny Salomei”, „Lilla Weneda”, „Mazepa”… Ale wszystko to Słowacki. Słowacki, czyli tradycja romantyczna?

– Słowacki to po prostu dobra literatura dramatyczna, pisana ze świadomością warunków sceny. Jest tutaj wszystko to, co lubimy: żywa akcja, dobre dialogi, romanse, zbrodnie, duchy, sny, tajemnice, a przede wszystkim ciekawe, skomplikowane wewnętrznie postaci. Szkoda, że szkoła odebrała nam przyjemność tej lektury.

– Koniecpolski – najbardziej niepokojąca postać: magnackie nazwisko, śpiewane przestrogi rodem z romantyzmu, apokaliptyczne przepowiednie. Z jakiej wyobraźni wyrasta ten bohater?

– Jak wszyscy służący opisani w „Selenografii”, Koniecpolski świeci światłem odbitym od swojego pana (którego my z kolei poznajemy w świetle odbitym od służących). W sztucznym raju, jaki z domu Heweliusza uczynili tzw. domownicy, Koniecpolski pełni funkcję jakby Michała Archanioła, strażnika boskiego porządku, choć w ukryciu już szykuje się do roli zbuntowanego Szatana. Żeby dowiedzieć się, co się kryje za tą fasadą, trzeba by dokładnie poskrobać, bo nasz Koniecpolski ma wyraźne skłonności do mitomanii. Śpiewana przez niego mroczna pieśń to nic innego jak piosenka londyńskiego nocnego strażnika, którą mógł usłyszeć od jakiegoś marynarza. Rany, które poniósł podobno w bitwie z Turkami, najpewniej otrzymał w którejś z portowych tawern. Nie za bardzo wierzę też w arystokratyczne pochodzenie Koniecpolskiego. Mogło być tak, że za młodu parobek Józef pracował przy koniach w jakimś polskim majątku, skąd trafił na targ do Gdańska. Nie znał tutejszego języka, powtarzał w kółko: „konie z Polski, konie z Polski” i w świadomości gdańszczan z tego „konie z Polski” zrobiło się Koniecpolski, a Józef w to uwierzył, bo chciał uwierzyć.
Swoją drogą to zabawne, że tak fantazjuję na temat bohatera, którego sam wymyśliłem i za byt którego powinienem wziąć odpowiedzialność. Najwyraźniej „ja jako autor” złośliwie utrudnia pracę „mnie jako reżyserowi”.

– Wyreżyserował Pan m.in. „Wszyscy śpią na wzgórzu” i „Wszyscy odchodzą w ciemność”. To również sztuki oparte na Pańskich scenariuszach. Teraz nagle „Selenografia”…

– W wypadku dyptyku Śląskiego „Wszyscy śpią na wzgórzu” / „Wszyscy odchodzą w ciemność” sprawa autorstwa nie jest oczywista. Nie wymyśliłem ani jednego zdania, które pada w tym spektaklu; zadanie, które sobie wyznaczyłem, polegało na uporządkowaniu wypowiedzi już istniejących. Spektakl opowiada o ludziach dopiero szukających własnej tożsamości. Zależało mi na tym, aby w tym przedstawieniu nie było tzw. „literatury”, dlatego wszystkie wypowiedzi zaczerpnąłem z gotowych, choć leżących gdzieś na literackich obrzeżach źródeł: najczęściej były to ankiety socjologiczne, czasem opublikowane wspomnienia, ale tylko takie, gdzie intuicja mówiła mi, że można im zaufać, że nie zostały literacko zmanipulowane. Konstrukcja też właściwie nie była moja: ramą dla czegoś na kształt opowieści stała się litania do szczególnie ważnej dla Ślązaków św. Anny.
Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale dotąd nigdy nie próbowałem pisać sztuk: najbardziej cieszyło mnie spotkanie z tekstem, który napisał ktoś inny. Jestem autorem powstałej na zamówienie książki o historii pewnego studenckiego teatru, którego byłem współzałożycielem, ale dopiero „Selenografia” jest moim debiutem dramaturgicznym. No, coś mnie napadło. Pewnie kryzys wieku średniego.

Pytała Martyna Wielewska
Wybrzeża. Magazyn Teatru Wybrzeże.
Dziennik Bałtycki 25.03.2011

Pisanie SELENOGRAFII to była wyprawa w przeszłość. Czyli nic dla mnie niezwykłego: większość moich spektakli to adaptacje klasyki, często polskiego romantyzmu. Nie wiem, kim tak naprawdę był Heweliusz. Postanowiłem zatem opowiedzieć historię gdańskiego astronoma poprzez inne osoby, które miały z nim kontakt.

Pisanie „Selenografii” to była wyprawa w przeszłość. Czyli nic dla mnie niezwykłego: większość moich spektakli to adaptacje klasyki, często polskiego romantyzmu. Nie wiem, kim tak naprawdę był Heweliusz. Postanowiłem zatem opowiedzieć historię gdańskiego astronoma poprzez inne osoby, które miały z nim kontakt.

Rozmawiał Mirosław Baran
Gazeta Wyborcza – Trójmiasto 28.01.2011

SELENOGRAFIA Heweliusz nie pojawia się fizycznie w sztuce. Widz spotka się z ludźmi, którzy mają z nim kontakt i świecą światłem odbitym - są to służący Heweliusza czy jego współpracownik Edmund Halley. To sztuka o szaleństwie, które towarzyszy mądrości i wiedzy zawieszonej w próżni. [Więcej]

– Co było motywacją do pracy nad dramatem przygotowywanym na konkurs?

– Nie wiem, czy podstawową motywacją, ale można powiedzieć, że pierwotnym impulsem była chciwość, bo rzadko się zdarza, żeby tak poważne środki finansowe przeznaczono na konkurs dramatyczny. Jako reżyser teatralny jak dotąd nigdy nie myślałem o pisaniu, bardziej mnie zajmowały cudze teksty. Tematyka konkursu od początku była mi bliska. Zawsze interesowała mnie klasyka i chętnie cofam się w przeszłość. Aby zrozumieć moich bohaterów, staram się zrozumieć epokę, w której żyli.

– Spotkanie z astronomem sprzed 400 lat musiało więc być interesującą przygodą.

W pierwszym momencie wydawało mi się, że historia Jana Heweliusza jest niesamowicie inspirująca, ale potem okazało się, że o wiele ciekawsze jest to, co działo się na jej marginesie, coś czego do końca nie rozumiem. Dlatego moja sztuka niekoniecznie jest o Heweliuszu. Pewnie wiedziałbym więcej, jesli mógłbym spotkać się i porozmawiać z innymi ludźmi tamtej epoki: Tychonem Brahe, Isaac’iem Newtonem, Johnem Flamsteedem… Próbując uczynić ze słabości atut uznałem, że dobrze jest jak jest, dobrze, jeśli Heweliusz pozostaje tak dla mnie jak dla widza tajemnicą. To jest postać nieprzejrzysta, dlatego nie pojawia się fizycznie w sztuce. Widz spotka się za to z ludźmi, którzy mają z nim kontakt i świecą światłem odbitym – są to służący Heweliusza czy jego współpracownik Edmund Halley. To sztuka o szaleństwie, które towarzyszy mądrości i wiedzy zawieszonej w próżni.

– Myśli pan o tym, aby wystawić swój własny tekst na scenie?

Gdy pracowałem nad tą sztuką, nie myślałem o tym w ogóle. Teraz te postaci czuję, widzę, słyszę… Trudno oswoić mi się z myślą, że to już koniec tej przygody. Wszystko zatem możliwe.

Rozmawiał Łukasz Rudziński
trójmiasto.pl 29.01.2011

2011

W MAKBECIE Szekspir pokazał związek dwojga ludzi, który zaczyna gnić. Poumierały dzieci, mąż ciągle w delegacji, żonie doskwiera samotność, brak perspektyw. Pojawia się pomysł, by zrobić karierę. Dialogi o planowaniu zbrodni zabrzmią jak dialogi miłosne. Potem jakaś granica zostaje przekroczona, świat się rozpada, żona popada w szaleństwo. Miłość jest w "Makbecie" najciekawszą historią. Sztuki wypełnione współczesnymi gadżetami szybko się starzeją. Ktoś, kto parę lat temu zrobił sztukę z telefonami komórkowymi, tymi z dużą antenką, żeby pokazać współczesność, dziś już jej nie pokazuje. Nie będzie współczesnych gadżetów, będą za to współczesne emocje. [Więcej]

– Latem planował pan wyreżyserować „Sen nocy letniej” dla naszego teatru. A jest „Makbet”. Dlaczego?

– Historia ze „Snem nocy letniej” jest dziwna W poprzednim sezonie też miałem zrobić w Gorzowie tę sztukę, ale jakoś rzutem na taśmę wyszła „Nie-Boska komedia”. A tym razem „Makbet”. Jest to głównie podyktowane popytem. Na „Makbeta” przyjdzie więcej widzów. Dlatego, że Szekspir to sól teatru, ale też lektura szkolna.

– Nie obawia się pan, że dla młodych ludzi to jeszcze jedna szkolna lektura do zaliczenia?

– Ale niezwykła lektura. W akcie czwartym jest taka historia: do Makbeta przychodzą trzy wiedźmy i przepowiadają mu jego los. Mówią, że może być spokojny, dopóki stoi w miejscu Las Birnam, że nic mu nie grozi, bo zabije go ktoś, kto nie został zrodzony z kobiety. Pokazują mu zakrwawione dziecko czyli Macduffa i jeszcze jedno dziecko, w koronie na głowie i z gałązką w ręku, czyli syna Banka, który zajmie potem tron po Makbecie. Ale on tego nie skojarzył, nie szukał napięć między słowami i obrazem. To jest przestroga dla tych, którzy chcą Makbeta tylko czytać.

– W opisach pana wersji tej sztuki jest mowa o miłości. Zobaczymy więc spektakl o miłości?

– Sprzeciwiam się pytaniom „o czym będzie sztuka”. Gdyby można było odpowiedzieć na to pytanie, to nie byłoby powodu przedstawiać tego na scenie. Ale w tej historii chyba właśnie miłość jest najważniejsza. Na urodziny dostałem od aktorów dla żartu opracowanie szkolne „Makbeta”. Tam przeczytałem, że Lady Makbet była złą kobietą, sprowadziła męża na złą drogę. To duże uproszczenie. Szekspir pokazał związek dwojga ludzi, który dojrzewa i nagle zaczyna gnić. Rozpada się ostatecznie. Poumierały ich dzieci, mąż ciągle w delegacji, żonie doskwiera samotność, brak perspektyw. Pojawia się pomysł, by zrobić karierę. Ich dialogi o planowaniu zbrodni zabrzmią jak dialogi miłosne, oni czule przekazują sobie te sprawy. Potem jakaś granica zostaje przekroczona, świat się rozpada, żona popada w szaleństwo. Miłość jest w „Makbecie” najciekawszą historią. Bo nie wiem, ilu widzów będzie chciało zabić króla, ale ilu spotka się z problemami z ukochanym, to wiadomo.

– Poza miłością – co jeszcze ważnego mówi nam Szekspir w „Makbecie”?

– Pokazuje świat nadprzyrodzony, który uosabiają wiedźmy. Ale nie sądzę, żeby Szekspir wierzył w czarownice. On widział demony w ludziach. Nie bez przyczyny trzy czwarte akcji dzieje się w nocy. Bo Szekspir widział noc w nas, ludziach.

– Dlatego Makbet jest aktualny do dziś?

– Owszem. To sztuka współczesna, ale inscenizacja będzie nieuwspółcześniona. Uważam, że sztuki wypełnione współczesnymi gadżetami szybko się starzeją. Ktoś, kto parę lat temu zrobił sztukę z telefonami komórkowymi, tymi starymi, z dużą antenką, żeby pokazać współczesność, dziś już jej nie pokazuje. Nie będzie współczesnych gadżetów, będą za to współczesne emocje.

– Po raz pierwszy reżyseruje pan sztukę Szekspira.

– Długo myślałem, że jestem na to za głupi. Ale zobaczyłem parę [realizacji Szekspirowskich] sztuk i mi przeszło. Poważnie mówiąc uważałem, że do Szekspira muszę dojrzeć. Solidnie się przygotowałem, dużo czytałem. Poza tym od dawna myślałem Szekspirem. Intensywnie pracowałem nad sztukami polskiego romantyzmu, a on bez Szekspira by nie powstał w takiej postaci.

Rozmawiała Agnieszka Drzewiecka
Gazeta Wyborcza – Zielona Góra 08.03.2011

MAKBET. Jestem wrogiem dwóch postaw, dwóch konwencji: tzw. „klasycznej", rozumianej w sposób, że gadające głowy na wątłych korpusach przechadzają się pośród dekoracji z tektury udających „epokę" oraz tzw. „uwspółcześnionej", polegającej na podłożeniu muzyki techno i przebraniu bohaterów w dresy. Teatr nie zawsze chce zrozumieć potrzeby odbiorców, okazuje się, że już lepiej rozumie je kino, czy literatura spod znaku fantasy, bo ich twórcy przynajmniej są świadomi, że ludzie pragną wędrówki w świat wyobraźni. W swoich realizacjach buduję świat magiczny, choć oczywiście na różnych poziomach pojawia się tam wiele różnych treści. [Więcej]

– To będzie trzeci „Makbet” w gorzowskim teatrze. Jaki będzie tegoroczny?

– Zapoznałem się z dziesięcioma tłumaczeniami „Makbeta” i uznałem, że dla naszych potrzeb najodpowiedniejszym będzie przekład autorstwa Stanisława Barańczaka. Ze wszystkich tłumaczy Barańczakowi najlepiej udało się oddać język, którym posługują się Wiedźmy, a to właśnie one wygłaszają w sztuce kilka najistotniejszych i najbardziej zagadkowych kwestii, co sprawia, że Makbet, spotykając Wiedźmy na swojej drodze, musi znaleźć odpowiedź na pytanie, gdzie jest dobro i zło, prawda i kłamstwo, biel i czerń…

– Makbet jest biały czy czarny?

– U Szekspira człowiek nie uosabia dobra czy zła; Szekspir opowiada o ludzkim wyborze między jednym a drugim. Makbet, porządny, rozsądny człowiek, kierujący się w życiu moralnością i logiką, zaplącze się w sytuację, w której logika przestanie obowiązywać, a on sam znajdzie się po ciemnej stronie. Ma to związek z żądzą władzy, choć nie tylko, bo ten temat Szekspir przerobił już dokładnie w swoich wcześniejszych sztukach. W „Makbecie” chodzi o coś więcej, a paradoksalnie mniej; choć mowa jest o rozpadzie królestwa, to dramaturgicznie ważniejsze okazuje się pokazanie rozkładu związku dwojga ludzi. „Makbet” jest historią miłosną, opowiada o kochającym się małżeństwie, które nie może mieć dzieci, więc szansy na scementowanie związku szuka w zdobyciu królewskiej korony. Spełnienie marzeń jednoczy ich, ale na krótko; w konsekwencji, każde z nich czeka samotność i śmierć.

– W najnowszym „Makbecie” zobaczymy perwersję, miłość, władzę…

– Nie zabraknie metafizyki. Zadajemy pytanie, kim są i skąd wzięły się dręczące Makbeta demony – Wiedźmy.

– Ponad rok temu wyreżyserował Pan w Gorzowie „Nie-Boską Komedię”. Wtedy było sporo nowoczesności w spektaklu. „Makbet” zrealizowany będzie podobnie?

– W przekładaniu literatury dramatycznej dawnych wieków na teatr jestem wrogiem dwóch postaw, dwóch konwencji: tzw. „klasycznej”, rozumianej w ten sposób, że gadające głowy na wątłych korpusach przechadzają się pośród dekoracji z tektury udających „epokę” oraz tzw. „uwspółcześnionej”, polegającej na podłożeniu muzyki techno i przebraniu bohaterów w dresy. Teatr jest piękny, kiedy znajdzie swój autonomiczny język. Przy stwarzaniu scenicznej rzeczywistości do pewnego stopnia odwołujemy się do wyobrażeń widza na temat średniowiecza, czasem świadomie łamiemy je, ale przede wszystkim szukamy w tekście współczesnych emocji. Bohaterowie odkrywają w sobie nieuświadomione uczucia, popędy związane często z dziedziną seksu, przeżywają miłość i zdradę podobnie jak my, więc są podobni do nas. Chciałbym, żeby każdy wrażliwy na teatr widz miał możliwość wejścia w świat tego spektaklu.
Myślę, że nie tylko ja, ale wielu widzów w Polsce jest zmęczonych tzw. „uwspółcześnianiem”. Teatr nie zawsze chce zrozumieć potrzeby odbiorców; okazuje się, że już lepiej rozumie je kino, czy popularna literatura spod znaku fantasy, bo ich twórcy przynajmniej są świadomi, że ludzie pragną wędrówki w świat wyobraźni. W swoich realizacjach buduję świat magiczny, choć oczywiście nie jest to teatr łatwy do ogarnięcia od razu w całości: na różnych poziomach pojawia się tam wiele różnych treści. Ale wiem, że komuś poza mną jest to potrzebne. Na pierwszym przedstawieniu po premierze „Nie-Boskiej Komedii” widownia wstała z miejsc, potem usłyszałem, że owacje na stojąco były także podczas spektaklu, kiedy na widowni siedzieli uczniowie.

Rozmawiała Aleksandra Górecka
hotgorzów.pl 09.03.2011

2010

W LILLI WENEDZIE zawiera się pytanie: czy wiara w Boga musi oznaczać wiarę w Kościół? W czasach Słowackiego kryzys zaufania wiązał się z nieszczęsną encykliką Grzegorza XVI, w której papież ów potępił Polaków za próbę zachwiania ustalonym porządkiem. Dziś oczywiście mamy inne powody, żeby szukać Boga poza oficjalnym Kościołem, ale przecież nie zmieniła się w nas ta głęboka potrzeba autentycznej wiary, która kiedyś popchnęła Słowackiego z deszczu zwątpienia w Kościół pod rynnę mistycyzmu Towiańczyków. [Więcej]

– O czym jest „Lilla Weneda”?

– Odwróćmy pytanie i zapytajmy: o czym nie jest? Otóż nie jest o powstaniu listopadowym.

– ???

– Brzmi to trochę jak żart, bo niby dlaczego miałaby traktować właśnie o powstaniu, ale śmiech zamrze nam na ustach, gdy spróbujemy prześledzić recepcję „Lilli” w Polsce. Jakby jakaś klątwa ciążyła na tej sztuce; nie wiadomo kto i kiedy umieścił ją w szufladce „Powstanie listopadowe – kostium historyczny” i od tej pory niewielu znalazło się chętnych, aby ją z tej szufladki wyciągnąć; spojrzeć na „Lillę” z szerszej perspektywy lub chociażby cieszyć się jej bujną teatralnością, żywą akcją, krwistymi postaciami, specyficznym humorem. A jeśli nawet znalazł się ktoś taki jak Juliusz Kleiner, autor modelowej biografii Słowackiego, który uznał „Lillę” za najwybitniejsze dzieło w dorobku poety, to i tak pozostała ona utworem nie czytanym i nie granym, w ciągu ostatniego dwudziestolecia wystawionym zaledwie trzy razy.

– A jaki jest powód, żeby ją wystawić?

– Powody istnieją co najmniej trzy. Pierwszy jest taki, że trudno się na niej nudzić. „Lilla” czerpie pełnymi garściami z tego samego źródła, co cała literatura – w tej chwili możemy już chyba śmiało powiedzieć – kultura fantasy. Edda, sagi, moczary, krwawe starcia, wojownicze niewiasty – wszystko tu jest, cała magia. Drugi powód jest taki, że w naszej literaturze zdominowanej przez Sienkiewiczowskie dziewczątka o „ustach jak wisienki” i takichże móżdżkach niewiele jest ciekawych ról dla aktorek, a w „Lilli” pojawia się materiał na stworzenie aż trzech kreacji kobiet inteligentnych, przebiegłych, namiętnych w miłości i nienawiści, silnych wewnętrznie, choć postawionych wobec takich dylematów, które są w stanie ich siłą zachwiać. I wreszcie trzeci powód: w „Lilli Wenedzie” zawiera się pytanie, które, jak sądzę, nurtuje niejednego z nas. Pytanie to dotyczy wiary: czy wiara w Boga musi oznaczać wiarę w Kościół? W czasach Słowackiego kryzys zaufania wiązał się z nieszczęsną encykliką Grzegorza XVI, w której papież ów potępił Polaków za próbę zachwiania ustalonym porządkiem. Dziś oczywiście mamy inne powody, żeby szukać Boga poza oficjalnym Kościołem, ale przecież nie zmieniła się w nas ta głęboka potrzeba autentycznej wiary, która kiedyś popchnęła Słowackiego z deszczu zwątpienia w Kościół pod rynnę mistycyzmu Towiańczyków.

– No to spróbujmy jeszcze raz: o czym będzie „Lilla Weneda”?

– O starciu dwóch kultur, z których jedna zginie, a druga, jeśli przeżyje, to za cenę kryzysu tożsamości lub głębokiej duchowej przemiany. O konflikcie, który jest wpisany w dzieje świata, gdzie duchowa kultura – nazwijmy to „Wschodu”, choć nie zawsze będzie to pojęcie geograficzne – musi przepaść w starciu z wyzbytą metafizyki kulturą Zachodu. Pamiętamy choćby z powieści Josepha Conrada i Williama Goldinga, filmów Wernera Herzoga i F. F. Coppolli istotę tego konfliktu; zmieniają się tylko czas, bohaterowie i miejsce akcji: przedwczoraj Rzymianie w Grecji, wczoraj Europejczycy w Ameryce, dzisiaj Amerykanie w Azji. Sam Słowacki rozwinął temat tego konfliktu w późniejszym od „Lilli” „Śnie srebrnym Salomei”, gdzie najeźdźcami z Zachodu są Polacy, a ich przywódca, uosobienie katolickiego racjonalizmu wpada w otchłań szaleństwa za sprawą ukraińskich upiorów. Ten sam konflikt istnieje zarówno w „Lilli Wenedzie”, jak na różne sposoby w naszej rzeczywistości. W „Lilli” funkcjonuje jednak w wyjątkowy sposób, więc cieszmy się nią w pełnym kształcie, bo za chwilę zjawi się żądny zabłyśnięcia politycznym zaangażowaniem i społeczną wrażliwością reżyser, który przebierze Lechitów w panterki a Wenedów w burnusy, albo uczyni Lecha szefem światowej korporacji, Derwida zaś prezesem małej rodzinnej firmy rzuconej na pożarcie wielkiemu kapitałowi.

– Na czym więc polega wyjątkowość ujęcia konfliktu w „Lilli Wenedzie”?

– Model pozostaje ten sam. Zachód to nastawieni na podbój Lechici pod wodzą Lecha i jego ambitnej żony, Gwinony. Wschód stanowią Wenedowie, czczące siły natury plemię, którym rządzi kapłan-pieśniarz, Derwid. Lechici są silniejsi i w końcu zniszczą Wenedów, ale im bardziej zagłębiają się w wenedyjskie lasy, tym bardziej zdumiewające obszary własnej psychiki przyjdzie im przemierzyć. Wyjątkowość ujęcia polega na tym, że pomiędzy te dwa mityczne światy – Lechitów i Wenedów – Słowacki wstawił świat trzeci, chrześcijan – misjonarzy. Mamy tu Gwalberta, któremu w zmierzeniu się z pogańską przemocą nie pomaga jego trudny charakter oraz Ślaza, który wprost przeciwnie: skomplikuje i tak skomplikowaną sytuację przez swój absolutny brak charakteru. Podatnym gruntem, na który padło ziarno chrześcijaństwa, okazała się córka Derwida, Lilla. Ale w starciu z okrutnym i niedoskonałym światem głęboka wiara a nawet olbrzymia duchowa siła to za mało. Gdy przyjdzie zmierzyć się z ambicjami Gwinony, brakiem zrozumienia dla przemian Derwida, skostniałą doktryną Gwalberta, tchórzostwem i intrygami Ślaza, ta, dla której wierzyć oznaczało kochać i mieć nadzieję, zginie. Na pobojowisku zostaną Lech, który po konfrontacji z mistycznym światem Wenedów zaczyna rozumieć, że swoją władzę musi oprzeć na religii, św. Gwalbert, który może mu tę sprawę ułatwić (i przy okazji za cenę paru kompromisów zbudować trwały Kościół na ziemi), oraz Ślaz, który „już do śmierci będzie księżym sługą”. No i jeszcze wizja Bogurodzicy.

– Co oznacza ta wizja?

– To już zależy od tego, jak ją chcemy postrzec. Czy Bogurodzica to triumfatorka nad złem, ta sama, do której śpiewali hymn nasi przodkowie pod Grunwaldem (prowadząc zwycięską wojnę z Zakonem pod wezwaniem – o ironio – Najświętszej Marii Panny), czy może jest to sterana życiem matka o twarzy pobrużdżonej łzami, które wylewa nad zwłokami swego syna oraz losem tych, którzy go zamordowali?

2009

Trójka młodych ludzi wylatuje do Irlandii. Mădălina, pełna nadziei, że zrobi karierę w tańcu, może będzie śpiewać, na pewno się sprawdzi, bo jej ukochany, Voicu, powiedział, że jest dobra. On już tam zrobił karierę, jest sutenerem w Dublinie. Jest jeszcze trzeci bohater, Bogdan, student sztuk wizualnych, zdolny – przynajmniej tak wydawało się – chociaż kiedy przylatuje na Zachód, nie potrafi sobie poradzić z własną mentalnością. Tymczasem Voicu ma pomysł. Skoro biznes na ulicy nie idzie jak trzeba, załóżmy pornograficzną stronę w Internecie: mady-baby.edu

Your content goes here. Edit or remove this text inline or in the module Content settings. You can also style every aspect of this content in the module Design settings and even apply custom CSS to this text in the module Advanced settings.

2009

MAZEPA. Istnieje więź łącząca człowieka baroku i człowieka współczesnego. Barok to nasze korzenie. W czasach baroku, w obrządku pogrzebowym brał udział aktor, tzw, archimimus, który miał przedstawiać zmarłego: ubrany w zbroję, padał teatralnie i "konał" podczas ceremonii. Podobnie człowiek współczesny ceni wszystko co skrajne. Z równym zachwytem ogląda ckliwe melodramaty i krwawe okrucieństwo. Łącznikiem między barokiem a współczesnością może być właśnie Słowacki, najbardziej ze wszystkich romantyków złożony. [Więcej]

– Pierwsza próba [„Mazepy”] dopiero przed panem. Jak wygląda praca reżysera nad tekstem w tym początkowym okresie, jeszcze przed pierwszym spotkaniem z aktorami?

– To przede wszystkim czytanie. Które zawsze prowadzi do podobnych wniosków: w dramacie kryją się odpowiedzi, trzeba tylko odpowiednio postawić pytania. „Mazepa” to cała galeria postaci. Pozornie płaskich, jednowymiarowych. Amelia – niewinna, Zbigniew – szlachetny, Wojewoda – pełen złych intencji. Kiedy jednak oświetli się te postaci z boku – okazuje się, jak bardzo są złożone. Jak barok, epoka, w której osadzona jest akcja „Mazepy”. I jak sam Słowacki. Pozorna jednowymiarowość „Mazepy” zemściła się na tym dramacie. Był do pewnego momentu bardzo popularny, wystawiany [po wojnie] ok. 50 razy, zazwyczaj jako melodramat, gdzie wszystko jest czarne albo białe. Aż wszystkim się to przejadło.

– „Mazepę” zrealizowano w XXI wieku tylko raz. A jakie będzie pana odczytanie?

– Poprzez barok właśnie. Istnieje więź łącząca człowieka baroku, romantyzmu i człowieka współczesnego. Barok to nasze korzenie. W baroku, w obrządku pogrzebowym brał udział człowiek [aktor, tzw. archimimus], który miał przedstawiać zmarłego: ubrany w zbroję, padał teatralnie i „konał” podczas ceremonii. I nikogo to nie raziło, przeciwnie, takie skrajne, nasycone emocje były wtedy bardzo pożądane. Podobnie człowiek współczesny ceni wszystko co dziwne, niejednoznaczne, zaskakujące. I skrajne. Z równym zachwytem ogląda ckliwe melodramaty i krwawe okrucieństwo. Jeszcze nie tak dawno, kiedy bohatera filmowego trafiała kula, aktor po prostu łapał się za pierś, dziś flaki fruwają w powietrzu. A łącznikiem między barokiem a współczesnością może być właśnie Słowacki, najbardziej ze wszystkich romantyków szalony, złożony. Jego Jan Kazimierz to na pierwszy rzut oka cyniczny uwodziciel. Kiedy spojrzeć głębiej, widać, że ten człowiek planując kolejny podbój, kolejny grzech, już za niego pokutuje.

– Pomówmy o obsadzie.

– Wojewodę zagra Jacek Mąka. Jego syna – Łukasz Mąka. Nie mogłem nie skorzystać z tej okazji – ojca i syna zagrają u mnie ojciec i syn. Po pierwsze są podobni fizycznie, po drugie – kto wie, jakie efekty da ich rodzinna relacja. Wszystkie postaci kobiece ze sztuki wyciąłem, zostawiłem tylko tę jedną, najważniejszą, Amelię, którą zagra Katarzyna Anzorge. To na niej powinny skupiać się spojrzenia. Mazepą będzie Mariusz Pogonowski, który debiutował w „Gdyby”, grał także Henryka w „Ślubie”. Jana Kazimierza zagra Marek Walczak. Tak, to dość zaskakujące, wszyscy kojarzymy Jana Kazimierza z portretu Matejki, król wygląda na nim zupełnie inaczej. Ale proszę spojrzeć na portret z epoki, bez peruki. Okazuje się, że Jan Kazimierz to wykapany Marek Walczak.

– Pod względem realizacyjnym stawia pan na rozmach czy skupia się na relacjach między postaciami?

– Wszystko zaczyna się od sceny balu, którą oglądamy od zaplecza. Potem koncentrujemy się na ludziach i relacjach między nimi. W scenie finałowej jednak ten bal wraca na pierwszy plan. Tylko że będzie to bal-stypa, rozbuchana szalona stypa, w stylu barokowym właśnie. I ta scena będzie bardzo widowiskowa.

Rozmawiała Milena Orłowska
Gazeta Wyborcza – Płock 10.06.2009

2009

WSZYSTKO O KOBIETACH. Połączenie opowieści o zawiedzionej miłości z artystycznymi popisami przedszkolaków i staruszek rodzi obawę, że powstanie z tego jakiś zakalec, melodramat z rodzynkami pensjonatowego humoru. Nasze zadanie – aktorek, scenografa, reżysera - polega na tym, by odnaleźć istniejący pod powierzchnią sztuki podskórny nurt. Sprawić, żeby rozśmieszona sceną w przedszkolu publiczność nie ziewała podczas następnej sceny. [Więcej]

– Czy da się powiedzieć wszystko o kobietach w jednej teatralnej sztuce?

– Nie, ale może warto wystawić przynajmniej jedną sztukę, która im właśnie byłaby poświęcona? Chyba tak należy rozumieć tytuł „Wszystko o kobietach”. Rzecz jest w całości o was, kobietach, ale przecież wszystkiego o was nie powiemy, bo niby skąd to mamy wiedzieć? Jesteście dla nas tajemnicą… To, co w sztuce Gavrana jest najpiękniejsze, to właśnie niedopowiedzenia. Obserwujemy dwie kobiety, które rywalizują o przyjaźń trzeciej, ale czy naprawdę chodzi o przyjaźń? Może o miłość? Może o władzę, dominację? A skoro tak, to kto tym steruje: któraś z tych dwóch, które zabiegają, czy ta trzecia, która pozwala zabiegać, ta pozornie bierna, która jednak sprawia, że wszystko właśnie wokół niej się kręci? W innym wątku sztuki patrzymy na typową „mamuśkę”, która próbuje pogodzić dwie skłócone córki i żałość nas bierze widząc jej niezdarne wysiłki, aż tu nagle bezładna technika zaczyna przynosić rezultaty: była więc mamusia bardziej niezdarna czy może bardziej przebiegła? Kierowały nią instynkt czy wyrachowanie? Każdy z pięciu wątków sztuki rozgrywa się pomiędzy trzema kobietami i każdy, kiedy mu się uważnie przyjrzeć, zawiera jakieś niedopowiedzenie, jakąś drobną tajemnicę.

– Czy istnieje fabularny związek pomiędzy tymi historiami?

– W pewien sposób związek stanowi brak związku. Obserwujemy małe dramaty, które rozgrywają się gdzieś obok nas przez ścianę, a ściślej rzecz biorąc przez przeciekający sufit. Bohaterki łączy wydatek na remont, lecz skoncentrowane na swoich problemach nie mają pojęcia, że w sąsiednim mieszkaniu, ogarniętym tą samą domową powodzią, tego samego dnia kulminuje się wielki, trwający od lat uczuciowy dramat. Istnieją relacje rodzinne pomiędzy niektórymi bohaterkami, ale niekoniecznie wiele znaczą. Matka pochłonięta rywalizacją w pracy nie znajdzie czasu, żeby przyjść do przedszkola obejrzeć występy córki. Babci występującej na wieczorku w domu opieki społecznej i walczącej z koleżankami o względy pewnego staruszka, obce są problemy jej wnuczek. Z drugiej strony, to czego najbardziej chciałaby dziewczynka-przedszkolak, to obecności mamy. To, czego pragnęłaby matka dla dwóch swoich córek, to żeby były podobne do ich szalonej babci.

– Czy nie ma obawy, że to wszystko za bardzo kojarzy się z telenowelą?

– Może być jeszcze gorzej. Połączenie opowieści o zawiedzionej miłości z artystycznymi popisami przedszkolaków i staruszek rodzi obawę, że powstanie z tego jakiś zakalec, melodramat z rodzynkami pensjonatowego humoru. Nasze zadanie – aktorek, scenografa, reżysera – polega na tym, by odnaleźć istniejący pod powierzchnią sztuki podskórny nurt. Sprawić, żeby rozśmieszona sceną w przedszkolu publiczność nie ziewała podczas następnej sceny. Sztuka jest komedią, ale przewrotną. Przewrotność autora tkwi w tym, że wszystkie piętnaście ról grają tylko trzy aktorki. Z jednej strony to świetnie, bo taka umowność eliminuje podobieństwo do telenoweli. Z drugiej – tego typu dramaturgia rodzi obawy, że widz pogubi się, kto tu jest kim, a ciągłe zmiany kostiumu i dekoracji zaburzą rytm, zgubią płynność opowieści. Jak więc sprawić, żeby każda z postaci była inna? Nie można grać formą – no, może do pewnego stopnia, zwłaszcza w skrótowo potraktowanych wątkach w przedszkolu i domu starców. Nie można ograniczyć scenografii do minimum, bo tak subtelna i bogata materia, jaką jest sztuka o kobietach, wymaga subtelnej i bogatej oprawy scenograficznej. Jak to zrobić, żeby przechodzenie z jednego do drugiego świata było teatralnie uzasadnione i zamiast spowalniać, napędzało akcję? Jak to zrobić, żeby przeznaczona na małą scenę sztuka nie trwała dłużej niż 80 minut, zanim publiczność zacznie się dusić i męczyć? A przede wszystkim, jak sprawić, żeby na te 80 minut świadom teatralnej umowności widz dał się bez reszty pochłonąć magii tej naszej kobiecej opowieści?

2008

DON KICHOTE Przypominają się doświadczenia doktora Jacoba L. Moreno, zwłaszcza to najsłynniejsze z lat 30., z pacjentem zwanym Karolem, któremu wydawało się, że jest Hitlerem i przez szereg miesięcy, korzystając z pomocy dwóch sanitariuszy wcielonych w Goeringa i Goebelsa, odgrywał rolę kanclerza III Rzeszy na scenie psychodramatycznego teatru. Doktora Moreno najbardziej zdumiało, ilu potencjalnych Hitlerów znajduje się na widowni. Ale na scenie cierpiał za nich wszystkich i przeżywał swój Stalingrad tylko Karol. [Więcej]

– Don Kichot, Don Kiszot, czy Don Kichote?

– Zdecydowanie Don Kichote z „e” na końcu. Jest to forma najbliższa oryginalnemu brzmieniu i przyjęli ją autorzy trzech najnowszych polskich przekładów powieści. A jednak brzmi zaskakująco. Na podobnej zasadzie opiera się nasz spektakl: chcemy pokazać „Don Kichota” bliskiego oryginałowi, a przez to zaskoczyć widza.

– Będzie to wierna adaptacja?

– Bardzo wierna, bo nie dodajemy od siebie ani słowa: wszystkie dialogi zostały napisane przez Cervantesa. A jednocześnie zupełnie inna.

– Nie będzie rycerzy, koni, Dulcynei i wiatraków?

– Wszystko będzie i zarazem nie będzie, zwłaszcza Dulcynea, która w powieści Cervantesa w ogóle nie występuje, a przecież jest.

– A co będzie najważniejsze?

– Istotą „Don Kichota” jest absurd. Pewien obywatel nowoczesnego państwa uważa się za błędnego rycerza, więc wyrusza w podróż, by chronić dziewice i walczyć ze smokami. Ponieważ inni uważają inaczej, to znaczy nie wierzą w błędnych rycerzy, smoki i dziewice, albo uważają, że ich czas przeminął wraz ze średniowieczem, bez przerwy dochodzi do zderzenia, na ogół bardzo bolesnego, obu racji: wzniosłości z trywialnością. Mimo wszystko Don Kichote nadal uważa wiatraki za olbrzymy, zajazdy za pałace, a przydrożne prostytutki za szlachetnie urodzone dziewice. Przy tym wszystkim jest inteligentny i rozsądny: kiedy udowodni mu się, że wiatrak to jednak wiatrak, znajduje wytłumaczenie – wiatrak był olbrzymem, ale zmienił się w wiatrak za sprawą niegodziwego czarnoksiężnika. Problem z adaptacją powieści tkwi w tym, że to nowoczesne i trywialne państwo – siedemnastowieczna Hiszpania – jest dla nas równie odległe i równie wzniosłe, co epoka błędnych rycerzy. Żeby opowieść pozostała absurdalna, zabawna i straszna, należało dla „Don Kichota” znaleźć odpowiedni kontekst. W przeciwnym razie trzeba by ustawić z boku sceny aktora, który by tłumaczył, o co chodzi i dlaczego jest to śmieszne.

– Należało znaleźć kontekst czyli „uwspółcześnić”?

– Jeśli dokonać takiej transpozycji wprost, archaiczny tekst zabrzmi jeszcze bardziej anachronicznie. Żeby znaleźć kontekst, należało zadać dwa pytania: co w tej rozwichrzonej, pisanej bez pierwotnego planu powieści jest osią fabuły, i co się pod fabułą kryje.

– Więc co jest osią fabuły powieści?

– Pan Kichana twierdzi, że jest błędnym rycerzem Don Kichotem. Znaczy wariat. Ale co na to jego znajomi? Dobiegający czterdziestki wieśniak Pansa daje się mianować giermkiem czyli szlachetnie urodzonym chłopcem. Znajomy ksiądz przebiera się za dostojną dziewicę, a fryzjer za jej giermka, bo twierdzą, że w ten sposób pan Kichana będzie ich traktował bardziej serio. Kolejne osoby wchodzą w wymyślony przez pana Kichanę świat; w drugim tomie znajdzie się książęca para, która urządza maskaradę z tłumem rycerzy, dziewic i czarodziejów, wszystko nakładem środków tak olbrzymim, że nawet powściągliwy w ocenach Cervantes zaczyna powątpiewać, którzy z jego bohaterów są naprawdę nienormalni. Po co to robią? Jedni podobno dla zysku, inni dla zabawy, jeszcze inni chcą w ten sposób nakłonić pana Kichanę do powrotu do domu: tyle tych przyczyn, że przestają być wiarygodne. Cervantes nie znajduje wspólnego mianownika, bo nie może: w jego czasach nie istniało jeszcze pojęcie psychodramy.

– I to właśnie psychodrama jest ukryta pod fabułą?

– Przypominają się doświadczenia Jacoba L. Moreno, zwłaszcza to najsłynniejsze z lat 30., z pacjentem zwanym Karolem, któremu wydawało się, że jest Hitlerem i przez szereg miesięcy, korzystając z pomocy dwóch sanitariuszy wcielonych w Goeringa i Goebelsa, odgrywał rolę kanclerza III Rzeszy na scenie psychodramatycznego teatru. Doktora Moreno najbardziej zdumiało, ilu potencjalnych Hitlerów znajduje się na widowni. Ale na scenie cierpiał za nich wszystkich i przeżywał swój Stalingrad tylko Karol.

– Czy można porównywać Don Kichota z Hitlerem?

– Nie do końca na szczęście, choć zbieżności znajdzie się więcej: obydwaj wszak marzyli o wskrzeszeniu mitycznych czasów rycerskich. Warto pokusić się o to porównanie, choćby po to, żeby przestać myśleć o Don Kichocie w kategoriach wiejskiego poczciwca. Ten bohater najbardziej w świecie upupionej powieści (pierwsze miejsce – ex aequo z „Podróżami Guliwera”) to postać pełna skrajności. W imię prostowania krzywd i błędów łamie niewinnemu człowiekowi nogę i nie odczuwa z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. A z drugiej strony, w obsesyjnym dążeniu do doskonałości przypomina Chrystusa; podobnie jak Chrystus zostanie ofiarą ludzkiego okrucieństwa i głupoty, by po śmierci stać się ogólnoludzkim symbolem prawdy i miłości. Sprzeczności w nas tyle, że wobec nich wiarygodne stają się smoki i czarnoksiężnicy. Zwłaszcza ci drzemiący w ludzkim wnętrzu.

– Jak to pokazać w teatrze?

– Długo szukałem punktu wyjścia dla opowieści o Don Kichocie. Wiemy, że poczuł się rycerzem, czytając rycerskie romanse. Cervantes i jego współcześni też je czytali, więc rozumieli ten żart. Ale jak spowodować, żeby zrozumiał go współczesny widz teatralny? Przyszło mi do głowy, żeby mojemu widzowi, który, jak zakładam, czuje i rozumie teatr, wytłumaczyć „Don Kichota” teatrem i właśnie w teatrze umieścić akcję. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: po skończonym przedstawieniu, kiedy aktorzy wyszli już ze swych ról i poszli do domu, jednemu z technicznych pracowników teatru, facetowi, który na co dzień zajmuje się ustawianiem dekoracji, a w nocy dorabia sprzątaniem i stróżowaniem, wydaje się, że to on jest tym rycerzem, o którym mówiło przedstawienie. Rzeczywistość nie bardzo chce doróść do jego oczekiwań, odkurzacz opornie wciela się w rolę smoka, a mrukliwy współpracownik w giermka i posłańca miłości, ale nasz bohater wie, że magia istnieje, bo przecież każdego dnia, podczas próby, jest świadkiem czarów. I nieważne, że dla nas te czary i czarodzieje to tylko objazdowy teatr lalek i grupa życiowych popaprańców, którzy nie wiadomo, skąd się urwali: z psychiatryka czy szkolenia Amwaya. Aż wreszcie, któregoś dnia, dojdzie do wzajemnej konfrontacji. To, czego wobec aktorów nie osiągnął wymyślnymi metodami dyrektor teatru i reżyser, spowoduje nasz człowiek od odkurzania.

– Czy taki temat pojawia się u Cervantesa?

– W drugim tomie powieści występuje niejaki mistrz Piotr, dyrektor teatrzyku lalek, autor i reżyser. Postać tę poznaliśmy już w pierwszym tomie, gdzie pojawił się pod innym nazwiskiem, jako złodziej i zbiegły galernik. Obecnie dla niepoznaki nosi jedno oko zakryte, a w chwilach wolnych od teatru uczy oswojoną małpę, jak oszukiwać ludzi. W naszym przedstawieniu Mistrz Piotr będzie oczywiście wyglądał inaczej, a zamiast małpy tresował aktorów, ale duchowo niewiele się zmieni. Trywialny typ, a zarazem czarnoksiężnik. Czarodziej teatru. Było się na kim wzorować, tworząc tę postać, bo wielu czarodziejów teatru, domorosłych guru i kieszonkowych demonów miałem okazję już poznać. Reżysera, który płakał ze wzruszenia na własnych próbach i nie był w stanie prowadzić omówienia, oraz innego, który kładł sobie na czole łyżeczkę od herbaty i twierdził, że dzięki duchowej energii jest w stanie przyciągać metale. Takich, którzy znęcali się nad aktorami – klęli, poniżali, bili – wszystko w imię wielkiej sztuki, a na premierze i tak wychodziła im bajeczka. Ale nic nie jest w stanie przebić dyrektorów teatrów. Znałem takiego, który udawał, że byliśmy umówieni na inny dzień, po to, żeby móc się na mnie obrazić, oraz takiego, który kazał dzwonić o północy, ale koniecznie o północy, bo „potem może być za późno”, a także takiego, o którym niemal do końca rozmowy telefonicznej, póki się nie przedstawił, byłem przekonany, że rozmawiam z dozorcą. Takich, którzy na dzień dobry opowiadali mi cały swój życiorys artystyczny i erotyczny, i takich, którzy w ogóle nic nie mówili, nawet dzień dobry, i wreszcie takiego, który zamiast dzień dobry, pytał: „Widział pan moje przedstawienie? Niech mi pan wytłumaczy, czemu jest takie dobre?”. Paru rozmów nie byłem w stanie dokończyć – w trakcie spotkania zaczynałem się zastanawiać, czy mój rozmówca istnieje naprawdę, a jeśli tak, to gdzie ma wentyl, którym sekretarka spuszcza powietrze, by położyć dyrekcję do szuflady, albo czy gdybym obszedł dyrektorski fotel dookoła, zobaczyłbym podpórki, jakich używa się do mocowania dekoracji – tzw. szprajsy – łączące dyrekcyjne plecy i podłogę. Mówię to zupełnie poważnie, a przecież nie jestem Don Kichotem i nie pomylę wiatraka z olbrzymem. A może jestem? Trudno. Mam nadzieję, że nie jestem Mistrzem Piotrem (?)

– Dla kogo, pomijając ludzi teatru, będzie „Don Kichote”?

– Dla konserwatystów, bo jego bohater reprezentuje miniony system wartości i liberałów, bo wciąż gna do przodu. Dla pracowitych, chcących zmieniać świat i leniwych, wolących oddawać się marzeniom. Dla zakochanych i tęskniących za miłością. Dla tych wszystkich, którzy czują się niezrozumiani, niedocenieni, niedoskonali, oraz wiedzą, że urodzili się nie w tej epoce, w której powinni.

Na pierwszej próbie pytanie aktorów było dokładnie takie – po co nam opowieść o DON KICHOCIE? Próby zaczęliśmy od przeczytania opisu słynnej psychodramy z Hitlerem. A następnie zaczęliśmy szukać w sobie i doszliśmy do wniosków, że każdy z nas, na co dzień uważanych za ludzi normalnych, odnalazł w swojej psychice jakiś element zaskakujący. [Więcej]

– Po co wystawiać we współczesnym teatrze tekst, który jest już dość archaiczny?

– Są pewne mity, teksty i postaci, z którymi musimy się ciągle zmagać. To jest tak jak z modlitwą – można klepać paciorek bez sensu, ale można w modlitwie się odnajdywać, właśnie przy wykorzystaniu tekstu „Ojcze nasz”, który też się nie zmienia i nie uwspółcześnia. A dlaczego „Don Kichote” – tekst, który wydaje się archaiczny? Tu się kryje pewien paradoks. Kiedy Cervantes pisał tę książkę, to opowiadał o swojej współczesności, ale użył konstrukcji, która pokazywała współczesność za pomocą rycerskiego romansu – mitu wtedy również archaicznego. Zatem to, co wydawało się archaiczne, staje się prawdą życiową. Jest zatem w powieść Cervantesa wpisane pytanie: co tak na prawdę jest nowe i stare, prawdziwe i skłamane? Dlatego najbardziej lubię klasykę, ponieważ tam są pewne rzeczy, prawdy, myśli, z którymi możemy obcować w stanie pierwotnym. Najciekawsze w powieści Cervantesa jest to, co ukryte pod powierzchnią, walka ze złudzeniem, walka z wiatrakiem, który Don Kichote nosi w sobie – to wszystko, co jest niedopowiedziane, chwile zwątpienia, stan na pograniczu snu i rzeczywistości.

– Czy czuje się pan czasem tak, jakby żył w nierealnym świecie, gdzie za chwilę może się okazać, że nic nie jest takie, jak się na pozór wydaje?

– Oczywiście. Nie mam żadnych dowodów na to, że kiedy otworzę te drzwi, to nie pokaże się Ocean Atlantycki. Na pierwszej próbie pytanie aktorów było dokładnie takie, jakie pani zadała – po co nam opowieść o Don Kichocie? Próby zaczęliśmy od przeczytania opisu słynnej psychodramy z Hitlerem. A następnie zaczęliśmy szukać w sobie i doszliśmy do wniosków, że każdy z nas, na co dzień uważanych za ludzi normalnych, odnalazł w swojej psychice jakiś element zaskakujący. To co dla innych jest fikcją, dla nas staje się rzeczywistością. Każdy odczuwa jakieś tęsknoty, każdemu ten świat gdzieś się miesza. Dzięki grupie ustalamy w pewnym momencie, że żyjemy w takiej, a nie innej rzeczywistości. Podobna sytuacja następuje również w naszym przedstawieniu. Mamy grupę ludzi, gdzie każdy jest w jakiś sposób nienormalny, ale trzymają się razem – dziwacznej skądinąd – konwencji. I naprzeciwko tej grupy staje człowiek, który ma odwagę, a raczej jest na tyle naiwny, żeby zostać w swoim dziecięcym, wymarzonym świecie.

– Jednak często marzycieli uważa się za wariatów.

– A z drugiej strony bez marzycieli nie byłoby naszego świata. Gdyby Kolumb popłynął do Indii znaną drogą, nie odkryłby Ameryki. Myślę, że w ten sposób rozwija się świat – załatwia się coś trochę przez przypadek, jak gdyby „przy okazji”, ale głównie dzięki temu, że porzuci się pewien stereotyp myślenia i odda marzeniom. „Don Kichote” nie przypadkowo powstał w Hiszpanii w XVII wieku, bo właśnie tam, nieco wcześniej, świat zaczął się zmieniać. Ludziom wydawało się, że żyją w świecie płaskim, gdzie już niewiele zostało tajemnic, a tutaj okazuje się, że ten świat jest okrągły i tajemnic coraz więcej. Dlaczego nie miałby mieć racji człowiek, któremu się wydaje, że jest rycerzem? Jeśli uznajemy, że świat nie ma już żadnych tajemnic, to „Don Kichote” nie jest nam potrzebny.

– Wybór przekładu miał dla pana istotne znaczenie?

– Zapoznałem się z wszystkimi dostępnymi przekładami polskimi i wybrałem nie najnowszy, pochodzący z lat trzydziestych, przekład Edwarda Boyé. Zdecydowałem się na niego, ponieważ brzmiał najlepiej. Nowsze przekłady zabiły cały żart. W ogóle problem z „Don Kichotem” jest taki, że to była powieść podobno bardzo śmieszna, przy której ludzie zrywali boki ze śmiechu. Istnieje nawet relacja o tym, że kiedy król zobaczył młodzieńca tarzającego się po ziemi, powiedział: „Ten człowiek albo zwariował, albo czyta Don Kichota”. A my w najlepszym wypadku możemy się uśmiechnąć i to tylko wtedy, gdy pewne rzeczy nam się wytłumaczy. Coś z tego chyba udało się odzyskać: humor przedstawienia będzie wprawdzie specyficzny, ale nie jest dla mnie konieczne, że widzowie muszą się śmiać. O wiele ważniejsze, by poddali się magii, iluzji.

Rozmawiała Barbara Wojnarowska
Polska Dziennik Zachodni 25.09.2008

To paradoks, że twórcą o najczystszych intencjach, zostaje twórca niespełniony, pracownik teatru Kichana, który nazwie siebie DON KICHOTEM. Użyłem teatru lalkowego, żeby zderzyć wielkie aspiracje ludzi sztuki z tym, co im wychodzi. Zawsze mnie śmieszyła i zarazem przerażała ta dysproporcja. Wyciągnąłem z tego jak najdalej idące wnioski. Zresztą idąc za Cervantesem, który znał środowisko teatralne. [Więcej]

– Czy Cervantes byłby zadowolony widząc, że jego powieść przenoszona jest na scenę? Żył w czasach, gdy każdy kto chciał pisać dla teatru, pisał dramaty?

– Cervantes też próbował je pisać. W jakiś sposób był niespełnionym dramaturgiem. W „Don Kichocie” wpisał kilka tematów teatralnych. Jednym jest słynne zdanie o teatrze i aktorach wygłaszane przez Don Kichota widzącego przejeżdżający wóz komediantów. Tym zdaniem kończy się nasze przedstawienie. Drugi to jego przygoda w teatrze kukiełkowym mistrza Piotra, gdzie widząc Melisendrę napastowaną przez Maurów, tak się zdenerwował, że rozbił cały teatr kukiełkowy na kawałki, biorąc fikcję za rzeczywistość. U nas może nie rozbija teatru, ale taki jest punkt wyjścia.

– Zabrzański „Don Kichote” będzie więc przede wszystkim o sile teatru.

– O sile teatru, marzenia, wyobraźni i o słabości ludzi, którzy zajmują się tym zawodowo. To paradoks, że twórcą o najczystszych intencjach, zostaje twórca niespełniony, pracownik teatru Kichana, który nazwie siebie Don Kichotem.

– Skąd wziął pan wzór dla teatru, w którym będzie akcja pana spektaklu?

– Użyłem teatru lalkowego, żeby zderzyć wielkie aspiracje ludzi sztuki z tym, co im wychodzi. Zawsze mnie śmieszyła i przerażała ta dysproporcja. Wyciągnąłem z tego jak najdalej idące wnioski. Zresztą idąc za Cervantesem. To bolesna ironia Cervantesa, który znał środowisko teatralne.

– Czy nie obawia się pan zarzutu uwspółcześniania powieści?

– Mogłem zachować realia w jakich pisał Cervantes, wtedy z ducha powieści nie zostałoby nic. On zderzał swoją współczesność z mitycznymi czasami rycerskimi. Don Kichote, kiedy widzi balwierza z miską balwierską na głowie, mówi „Oto jest złoty hełm Mambryna”. I gdzie tu żart, skoro tak samo, jak nie wiemy kim jest Mambryn i po co mu złoty hełm, nie wiemy kim jest balwierz i po co mu miska. Nie ma zderzenia realizmu z magią. Mogłem też umieścić akcję we współczesności. Opowiedzieć o kimś, kto naoglądał się seriali policyjnych i uwierzył, że jest np. Francem Mauerem i będzie zbawiał świat. To wiernie oddałoby sprawę, pokazałoby gdzie kończy się rzeczywistość a zaczyna fikcja, ale z kolei zniszczyłoby sieć konotacji, jakie niesie powieść, świat rycerski, świat miłości, religii, etyki. Jedynym wyjściem było umieszczenie akcji w świecie, który jest nam bliski i jednocześnie w jakiś sposób umowny, czyli w teatrze.

– Jakich widzów spodziewa się pan? Tych, którzy przeczytali powieść i znają ją bardzo dobrze, czy tych, którzy nie zamierzają jej czytać?

– Gdybym zakładał że ktoś dokładnie przeczytał „Don Kichota”, byłoby to przedstawienie dla kilkuset osób w Polsce. Będę szczęśliwy, jeśli po naszym przedstawieniu ktoś przeczyta książkę i porówna ją z nim. Ja zawsze robię spektakle dla tych, którzy do teatru przychodzą na teatr. Nasza inscenizacja w żaden sposób nie zastąpi przeczytania książki, bo nie ma w niej wszystkich faktów i opisów przyrody. Staraliśmy się przenieść pewną myśl, magię i humor Cervantesa. Staraliśmy się zbudować świat dziwnych opozycji na pograniczu dnia i nocy, sztuki i skrzeczącej rzeczywistości, smoka i odkurzacza.

Rozmawiał Wojciech Cydzik
Nowiny Zabrzańskie 25.09.2008

2008

TUTAM. Każdy widz z jednej strony pragnie dać się uwieść scenicznej iluzji, lecz z drugiej, mniej czy bardziej świadomie, czeka na jakąś naszą wpadkę (że ktoś zapomni tekstu albo przewrócą się dekoracje: wiem to, bo, niestety, nie jestem wyjątkiem). Nie mam więc do widza pretensji, lecz z drugiej strony czasem napada mnie myśl, żeby się z nim trochę pościgać. I do tego właśnie okazję mam w TUTAMIE. [Więcej]


– Za co lubię sztuki Bogusława Schaeffera?

– Bo jestem reżyserem teatralnym, a Schaeffer pisze dla teatru. Czy to mało? Nie, to bardzo dużo, wręcz wszystko. Spośród znanych mi polskich dramaturgów Schaeffer jest ostatnim, który konsekwentnie zbudował własny język teatralny; dzięki temu jako reżyser czuję się potrzebny, a jako widz potraktowany poważnie: przychodzę do teatru i oglądam teatr, a nie czyjąś wprawkę do pisania dla bardziej dochodowych mediów (ewentualnie odskocznię od nich; znam paru ckliwych autorów tele-nowelowych tak zniesmaczonych swoim pisaniem, że próbują wyleczyć się z tej niestrawności pisząc „brutalistycznie” dla teatru). Fenomen sztuk Schaeffera polega na tym, że są właściwie nieprzekładalne na inne media. Oczywiście można „Tutam” sfilmować – w dobie komputerów nie stanowi żadnego problemu, że dwójka aktorów gra cztery zupełnie różne postaci – tylko jaki by to miało sens? Gdzie żart? Gdzie metafizyka? „Tutam” bawi i wzrusza, kiedy dzieje się na żywo: wtedy radości z karnawałowych przebieranek towarzyszy podziw dla kunsztu aktorów, a w głowie kiełkuje pytanie, co tak naprawdę jest ważne w tej gonitwie uczuć, co sprawia, że jedną kobietę kochamy, a druga jest nam obojętna, i gdzie wewnątrz nas przebiega ta granica, która dzieli człowieka kulturalnego od chama?

– Jak chcę je inscenizować?

– Słyszałem zdanie, że żeby zagrać dobrze Schaeffera, aktor musi odnaleźć w sobie małpę. Możliwe, pod jednym wszakże warunkiem: że nie zgubi człowieka. Powstało wiele przedstawień bardzo niedobrych, ponieważ zapomniano o tym drugim warunku. Sztuki Schaeffera, owszem, są komediami, ale nie kabaretem. Schaeffer ma ucho niezwykle wyczulone na dialog, także dialog ulicy, lecz konsekwentnie unika wszelkiego „uwspółcześnienia”, świadomie tworzy świat sztuczny i pozornie abstrakcyjny. Dlaczego? Być może dlatego, ponieważ znalazł dla swojego teatru punkt wyjścia najwłaściwszy: jego źródeł nie upatruje w kinie, telewizji, gazecie, parlamencie, porno-shopie, gabinecie psychoanalityka, ambicjach krytyki na wykreowanie nowego nurtu dramaturgicznego – tylko w muzyce. Muzyka jest abstrakcyjna i zarazem konkretna jak matematyka, tylko że w przeciwieństwie do matematyki budzi i wyraża uczucia, wręcz sama jest uczuciem. Bohaterowie sztuk Schaeffera, choć śmieszni i często żałośni, odczuwają więcej, niż zwykło się sądzić. I jeszcze jedna sprawa: to, że Schaeffer jest muzykiem, nie oznacza, że należy lekceważyć stronę plastyczną jego sztuk. Istotą muzyki jest dążenie do harmonii: dzięki temu jest w dramatach Schaeffera miejsce dla aktora i dla reżysera, a także – o czym na ogół się zapomina – dla scenografa.

– Czy udział aktorów kojarzonych przede wszystkim z telewizyjnym serialem pomoże czy raczej przeszkodzi przedstawieniu?

– Kiedy wystawialiśmy w Zabrzu „Proces” Kafki, początek przedstawienia z reguły szedł na straty, bo zanim widzowie uwierzyli w realność i samoistność Józefa K., zawsze ktoś zdążył się wyrwać z okrzykiem: „o, to mecenas Roztocki ze „Wspólnej””. Żeby przynajmniej zawołał: „to ten aktor, co gra Roztockiego”, ale skąd – świat „Wspólnej” był dla niego realniejszy, więc wołał „to Adam Roztocki” i cieszył się, że nas przyłapał na nieudanej próbie wciśnięcia kitu. Broń Boże, nie mam do widza pretensji, bo wiem, że taka przewrotna, quasi-miłosna gra jest wpisana w układ scena-widownia; każdy widz z jednej strony pragnie dać się uwieść scenicznej iluzji, lecz z drugiej, mniej czy bardziej świadomie, czeka na jakąś naszą wpadkę (że ktoś zapomni tekstu albo przewrócą się dekoracje: wiem to, bo, niestety, nie jestem wyjątkiem). Nie mam więc do widza pretensji, lecz z drugiej strony czasem napada mnie myśl, żeby się z nim trochę pościgać. I do tego właśnie okazję mam w „Tutamie”. Proszę bardzo: nasz zadziorny widz stanie przed nie lada problemem, bo skoro wiadomo, że ten facet na scenie to nie żaden pisarz, tylko Adam Roztocki, to dlaczego kelner też jest Adam Roztocki? co to za jaja sobie wspólnie z Weroniką Wilk robią? co oni grają? a może to nie oni grają, tylko Renata Dancewicz i Zbigniew Stryj? Może da to naszemu widzowi do myślenia i tak oto dzięki telewizji zrozumie teatr. Paru takich nawróconych, a świat przestanie stać na głowie.

2006

Nie wiedzą już czy są Polakami czy Niemcami, zapytani odpowiadają, że Ślązakami, ale nie potrafią powiedzieć co to znaczy. Ich wartości utonęły w obszarze niepamięci, w utracie tożsamości. To przedstawienie, WSZYSCY ŚPIĄ NA WZGÓRZU, pokazuje, że niechęć do powstań śląskich bierze się z zawiedzionego uczucia. Być może źródło wszystkich nieszczęść, które nas spotkały leży gdzieś w tamtym czasie. Może nie była potrzebna cała ta awantura, może Śląsk nie powinien być ani polski ani niemiecki? Nie odpowiadamy na te pytania, ale staramy się pokazać różne punkty widzenia. [Więcej]

– „Wszyscy śpią na wzgórzu” to tytuł pierwszej w tym sezonie premiery Teatru Nowego w Zabrzu. Jest Pan reżyserem i autorem scenariusza. W jaki sposób powstawał?

– Oparłem go na dokumentach. Wynurza się z tej opowieści przerażający obraz współczesnego Śląska. Ludzie nie wiedzą tu już czy są Polakami czy Niemcami, zapytani odpowiadają, że Ślązakami, ale nie potrafią powiedzieć co to znaczy. Ich wartości utonęły w obszarze niepamięci, w utracie tożsamości. To przedstawienie pokazuje, że niechęć do powstań śląskich bierze się z zawiedzionego uczucia. Być może źródło wszystkich nieszczęść, które nas spotkały leży gdzieś w tamtym czasie. Może nie była potrzebna cała ta awantura, może Śląsk nie powinien być ani polski ani niemiecki? Nie odpowiadamy na te pytania, ale staramy się pokazać różne punkty widzenia.

– Z tego co Pan mówi wynika, że Śląska, o który walczono, nie ma.

– Proszę zobaczyć Katowice, nie potrafiliśmy tam odbudować nawet rynku. Gdzie jest Śląsk, o który walczył mój dziadek i pradziadek?

– „Wszyscy śpią na wzgórzu” pojawia się, gdy trwają starania o rejestrację narodowości śląskiej.

– Myślę, że to spektakl dla każdego, kto pyta się, kim jest. Jeśli intencja ludzi chcących udowodnić istnienie narodowości śląskiej jest czysta, to im to przedstawienie się przyda, w jakiś sposób odnajdą się w nim. Tym, którzy tę narodowość wykorzystują do celów koniunkturalnych, przedstawienie nie będzie potrzebne, ale tego typu ludziom teatr z zasady nie jest potrzebny.

Rozmawiał Wojciech Cydzik
Nowiny Zabrzańskie 28.09.2006

WSZYSCY ŚPIĄ NA WZGÓRZU. Przyszło mi do głowy, by postawić się w sytuacji kobiety, która nie czuje się żadną Matką-Polką, bo nie czuje się Polką w ogóle, a to, co Polacy lub Niemcy pielęgnują w sobie pod abstrakcyjnym pojęciem miłości do Ojczyzny, u niej jest instynktownym umiłowaniem najbliższego otoczenia, Heimatu. Zresztą mężczyźni w naszym przedstawieniu też próbują dojść do tego, kim są, w sposób instynktowny, przez zmysły. Najbardziej przemówiła do mnie opowieść Arki Bożka, który czuł się Polakiem idąc z pielgrzymką do Częstochowy, a przestawał wdeptując w to, co zostawili na drodze nie znający dobrodziejstwa wychodka pątnicy z Kongresówki. [Więcej]

Rozmowy na Górze św. Anny

Spektakl ”Wszyscy śpią na wzgórzu” miał premierę we wrześniu 2006 roku, pięć miesięcy po otwarciu Panoramy Powstań Śląskich. Emocji nie zabrakło, niejeden raz widziałem łzy wzruszenia u oglądających. Mieszkańcy okolicznych miejscowości dziękowali nam, choć okazało się, że nie powiedzieliśmy im niczego, czego by nie słyszeli wcześniej; dziękowali nam, bo to, co kiedyś rodzice mówili im po cichu, po raz pierwszy w życiu usłyszeli wypowiedziane głośno.
Profesor Andrzej Marek zaprotestował przeciwko wizji powstań, jaką zaprezentowaliśmy. Uważam, że zachował się wspaniale: dyskutował. Poeta Zbyszko Bednorz nie dyskutował, tylko wyszedł z premiery oznajmiwszy, że dołoży wszelkich starań, żeby przedstawienie więcej nie było już grane. Uważam, że nie zachował się znowu aż tak źle: przyszedł. Profesor Michał Lis nie przyszedł, bo podobno przeszkodziło mu oburzenie po lekturze scenariusza, lecz uważam, że i on mógł zachować się gorzej. A uważam tak, bo wiem o przypadkach ludzi, którzy nie dyskutowali, nie widzieli, nie czytali, ale i tak mieli nam za złe.
Nie jest to więc zapis rozmowy z nimi, jest to rozmowa z tymi, którzy mieli chęć i odwagę przyjść, zadać pytanie: osobiście i we własnym imieniu. Dać się przekonać lub otwarcie bronić swych racji.

– Co pan chciał właściwie powiedzieć swoim przedstawieniem?

– Zacznijmy od tego, że gdybym chciał moim przedstawieniem konkretnie „coś powiedzieć”, to bym po prostu wszedł na scenę i powiedział.

– Więc inaczej: jak pan mógł w taki sposób pokazać powstańców śląskich?

– To znaczy jak mogłem pokazać, że to lumpy, pijaki, złodzieje i gupie bajtle, co za lumpami polecieli? Ale ja ich tak nie pokazuję. Tak o nich mówi główna bohaterka naszego przedstawienia. Mówi wyraziście, dlatego jej słowa tak bardzo bolą. Mówi szczerze, ale czy mówi obiektywną prawdę? Tego nie wiem. W tym przedstawieniu jest prawda mężczyzn i prawda kobiety. Znamienne, że nie ma prawdy Polaków i Niemców, zresztą tak jak nie ma tu Polaków i Niemców jako takich. Są mężczyźni, którzy jak to mężczyźni bujają w obłokach, gryzą się pytaniem, kim są, i tak im to pytanie nie daje spokoju, że w końcu idą walczyć, żeby się dowiedzieć, i giną nie dowiedziawszy się. I jest kobieta, która patrząc z dystansu swej płci oraz wciąż powiększającego się dystansu czasu nie chce być ani Polką ani Niemką, bo i dla Polaków i dla Niemców zawsze była obywatelką drugiej kategorii. Nie utożsamiam się z tym, co mówi moja bohaterka. Zadanie reżysera polega na tym, żeby wczuć się w swoich bohaterów i zrozumieć ich racje, a potem przedstawić je w sposób możliwie skondensowany. Trzecia część przedstawienia, ta która budzi najwięcej emocji, opiera się na badaniach socjologicznych przeprowadzonych na Śląsku Opolskim pod koniec XX wieku. Przeraziło mnie to, co przeczytałem. Wychowałem się w polskiej tradycji, więc przeraził mnie jednoznacznie negatywny obraz śląskich powstań i powstańców. Nie potrafiłem się z nim pogodzić, a jednocześnie intuicja mówiła mi, że te słowa są szczere i mogą w jakiś sposób odpowiadać prawdzie. Postanowiłem poszukać powodów, dla których zostały wypowiedziane i odtworzyć wypowiadającego je człowieka. Tak więc z fragmentów kilkudziesięciu wypowiedzi ułożyłem monolog jednej bohaterki.

– Więc nie ma pan żadnej pewności, że te słowa mówią prawdę.

– Pewności nie mogę mieć żadnej; to jest teatr, więc mogę posługiwać się tylko tym, czym tworząc teatr przede wszystkim się posługujemy: intuicją. Równie dobrze mógłbym oprzeć się na tych wszystkich rocznicowych wspomnieniach, których nadrukowano niemało, tych gawędach typu „jak gonili hitlerowca to mu opadały spodnie”. Bo może prawdę mówi Jan Faska, jak to wytrzaskał po pysku alianckiego oficera i wszyscy mu za to dziękowali włącznie z owymż oficerem. Nie mam żadnych dowodów na to, że tak nie było. Nie jestem historykiem. Mam tylko intuicję, która podpowiada, żeby nie wierzyć Fasce. Ale dobrze, niech będzie: przyjmijmy taki punkt widzenia, że respondenci tych anonimowych ankiet z jakichś sobie znanych powodów i wszyscy niezależnie od siebie kłamią. Co to zmienia? Przecież nie robimy akademii o powstaniach; przebiegiem walk powinni zająć się historycy i mam nadzieję że kiedyś wreszcie porządnie się zajmą, pospołu, polscy i niemieccy. Na dobrą sprawę o samych powstaniach pada w czasie godzinnego spektaklu sześć zdań i naprawdę nie jest dla nas sprawą pierwszorzędną, czy rzeczywiście powstańcy pili i kradli, tylko dlaczego tak się o nich dziś mówi i dlaczego z taką emocją. Właśnie to nas, ludzi teatru, interesuje: ludzie i ich emocje. I chociaż od siebie nie dopisałem ani jednego słowa, to oczywiście musiałem wymyślić mojej bohaterce biografię. Punktem zwrotnym w jej życiu była dziewczęca miłość do szesnastoletniego chłopaka, który padł w powstaniu. Wiem, dramaturgicznie nic oryginalnego, mężczyźni zawsze użalali się nad sobą we wszelkiego rodzaju pieśniach o wierzbach i rozmarynach, ale przyszło mi do głowy, by spojrzeć na te sprawy nie z męskiej, lecz kobiecej perspektywy, postawić się w sytuacji kobiety, która naprawdę może mieć głęboko gdzieś powody, dla których jej ukochany dał się zabić, nie czuje się żadną Matką-Polką, bo nie czuje się Polką w ogóle, a to, co Polacy lub Niemcy pielęgnują w sobie pod abstrakcyjnym pojęciem miłości do Ojczyzny, u niej jest instynktownym umiłowaniem najbliższego otoczenia, Heimatu. Zresztą mężczyźni w naszym przedstawieniu też próbują dojść do tego kim są, w sposób instynktowny, przez zmysły. Nie, nie chodzi o wzrok i słuch, by podziwiać nimi narodowe barwy i wzniosłe hymny. Chodzi mi o dotyk i zapach: najbardziej przemówiła do mnie opowieść Arki Bożka, który czuł się Polakiem idąc z pielgrzymką do Częstochowy, a przestawał wdeptując w to, co zostawili na drodze nie znający dobrodziejstwa wychodka pątnicy z Kongresówki.

– To wszystko brzmi szczególnie prowokacyjnie w czasach, kiedy na Śląsku próbuje się tyle rzeczy zanegować, choćby niemieckie oszustwa przy plebiscycie czy fakt obrony wieży spadochronowej w 39 roku.

– W szkole uczyli mnie, że Niemcy wygrali plebiscyt za sprawą wyborczego oszustwa: zwieźli pociągami tłumy jakichś wędrownych Cyganów urodzonych przejazdem na Śląsku, co przesądziło o niemieckim zwycięstwie. Niestety, statystyka mówi co innego: tych przybyszów było 182 tysiące, czyli kropla w morzu głosujących. Nawiasem mówiąc, zasadę głosowania ze względu na miejsce urodzenia zaproponowali w Wersalu nie Niemcy, lecz Polacy, tyle że byli gorzej zorganizowani i na plebiscyt przywieźli 10 tysięcy. A co się tyczy wieży spadochronowej, to mam nadzieję, że rzeczywiście żadnej obrony nie było. Z militarnego punktu widzenia nie miałaby ona żadnego sensu. Wejść na wieżę z karabinem w ręce oznacza wystawić się na pewny cel artylerii. Oczywiście jestem w stanie zrozumieć desperację młodych ludzi, którzy podejmują taki krok, znacznie trudniej mi jednak zrozumieć, że nie znalazł się nikt starszy, kto by im to z głowy – jeśli trzeba, choćby przez dupę – wybił. Nie chodzi o to, żeby nie walczyć. Czasem w walce trzeba nawet zginąć. Pytanie tylko kiedy, jak i po co. Żeby zginąć z sensem, trzeba się wcześniej nauczyć, jak walczyć, bo jeden wyszkolony żołnierz wart więcej niż gromada bezbronnych dzieci. Jeżeli więc obrona wieży przez harcerzy rzeczywiście miała miejsce, to odpowiedzialność za ich wymordowanie ponoszą nie tylko ci, którzy do nich strzelali, lecz przede wszystkim ci, którzy pozwolili (aż strach pomyśleć: kazali) im tam pójść. A już zupełnie nie rozumiem, jak można się taką głupotą – żeby nie powiedzieć zbrodnią – chwalić i dla jej upamiętnienia stawiać pomniki. I to jeszcze na Śląsku, gdzie zawsze wyżej ceniono praktycyzm niż bzdurne demonstracje, uczciwe życie niż efektowną śmierć.

– Skąd takie krytyczne podejście u wnuka powstańca i prawnuka znanego działacza narodowego?

– Jeżeli mój pradziadek Alojzy Prus walczył o kraj, którego w życiu na oczy nie widział, podobnie jak jego ojciec, dziad i pradziad, a przy tym był głęboko wierzącym chrześcijaninem, to zakładam, że walczył nie o jakąś tam Polskę byle jaką, byle polską, ale o taki kraj, w którym liczą się mądrość i prawda.

– Ale czy Muzeum Powstań Śląskich jest odpowiednim miejscem, żeby pokazywać taki spektakl?

– Tak. Potrzebny jest tu taki spektakl, tak jak potrzebne są spektakle pokazujące powstania od innej strony. Potrzebna jest wiedza i pamięć, choć co innego znaczy wiedzieć i pamiętać, a co innego przechwalać się. Na powstania trzeba spojrzeć jak na okoliczność tragiczną i nieustannie o nich przypominać, po to, żeby już do niczego podobnego już nigdy nie musiało dojść.

– Czuje się pan związany mocniej z Polską czy Śląskiem?

– W moim przypadku złożyło się tak, że jestem Polakiem bo jestem Ślązakiem. Wbrew pozorom to logiczne. Jestem podwójnie Polakiem, bo nie tylko Polakiem się urodziłem, ale także później mogłem świadomie się nim określić. Przecież podobnie jak paru moich znajomych mogłem wyjechać do Niemiec; mam tam rodzinę ustawioną dobrze nawet jak na niemieckie warunki. Jednak zamiast do Niemiec pojechałem do Krakowa studiować filologię polską. I nawiasem mówiąc różne rzeczy tam widziałem. Przy ulicy Senackiej znajdowały się konsulaty, a przed nimi tłumy prawdziwych Polaków gotowych nie wiem do jakiego stopnia się sprzedać, żeby otrzymać wymarzony paszport.

– Kraków. Czy Ślązakowi jest tam trudniej?

– Nie potrafię obiektywnie odpowiedzieć na to pytanie. W domu nie godaliśmy po Śląsku, na dobrą sprawę godać zacząłem dopiero w Krakowie. Moja sytuacja jest trochę podobna do sytuacji Irlandczyka, który od urodzenia mówił po angielsku, ale potem czegoś mu zabrakło, więc nauczył się mówić po irlandzku. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że jeżeli jest nam w Polsce trudniej, to głównie sami jesteśmy temu winni, przez tę jakąś koszmarną niechęć do autopromocji, to jakieś kłamstwo w nas wduszone: „siedź w kącie, znajdą cię”. Oczywiście budzimy ciekawość. Dużo jeżdżę po Polsce i pytają mnie tam o różne rzeczy, przeważnie ogródkami, bo boją się zapytać wprost, a najbardziej chcą wiedzieć, komu kibicujemy podczas meczu Polska-Niemcy i czy krzyczymy „górą nasi” czy „nazi”? Nie, takie pytania mnie nie krępują, bo płyną na ogół ze szczerej ciekawości. Już bardziej komplementy, że jak mówię, to nie słychać, że jestem ze Śląska.

– I co pan odpowiada?

– To zależy. Jak ktoś zagada naiwnie lecz grzecznie, to podziękuję, lecz gdy zdarzyło sie kiedyś w Krakowie, że głupio i chamsko, to wprawdzie też podziękowałem, ale z zaznaczeniem, że nie mogę odwzajemnić komplementu i pochwalić polszczyzny rozmówcy, bo po polsku nie mówi się „jeźli” tylko jeśli i nie „na polu” tylko na dworze.

– Wbrew zapowiedziom powiedział pan jednak trochę, o czym jest to przedstawienie. A o czym nie jest?

– Pomijamy cały aspekt materialny związany z wybuchem walki. Głosowanie w plebiscycie za Polską lub Niemcami w przeważąjącej części przypadków nie oznaczało, że Ślązacy czuli się Polakami lub Niemcami, tylko że chcieli żyć w Polsce lub Niemczech. A wybór był następujący: topić się lub wieszać, cierpieć biedę w Niemczech po przegranej wojnie światowej lub nędzę w Polsce w czasie trwającej tam wojny bolszewickiej. W którym kraju będzie się lepiej a właściwie mniej źle żyło. Zdaję sobie sprawę, że inne powody, te o których mówią w naszym spektaklu duchy mężczyzn, czyli sprawa tożsamości, chęć odpowiedzi na pytania skąd przychodzimy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, w realnym życiu stanowiły tylko margines.

– Dlaczego więc przedstawienie opowiada o tak marginalnych, jak sam pan mówi, sprawach?

– Bo do tego służy teatr, a o finansach niech opowiada plan Balcerowicza. Temat od paru lat chodził za mną, dojrzewał, czekał na swój czas. Zbliżam się do czterdziestki, więc najwyższy czas, żeby dojrzał. I dobrze, że nie wcześniej, bo jakieś podejrzane by to było. W młodości szuka się raczej tego, co nas różni od starszych. Teraz, kiedy już wiem mniej więcej, kim jestem, mogę szukać podobieństw choćby do własnych rodziców.

– Skąd pochodzi tytuł „Wszyscy śpią na wzgórzu”?

– Tytuł pochodzi z wiersza Edgara Lee Mastersa pt. „Wzgórze” otwierającego cykl poetycki „Antologia Spoon River”: motywem przewodnim jest tam fraza „Wszyscy śpią, śpią na wzgórzu”. Pozczególne wiersze to epitafia osób pochowanych na cmentarzu w miasteczku Spoon River, tyle że epitafia pisane w pierwszej osobie. Ów cykl robi niesamowite wrażenie właśnie przez nagromadzenie tych wszystkich relacji. Wchodząc po raz pierwszy do rotundy, w której się znajdujemy, a gdzie wówczas trwał montaż Panoramy Powstań, miałem podobne wrażenie jak przy lekturze Mastersa, tak jakby w tym miejscu nagromadziła się cała energia, jakby wszyscy, którzy tu polegli, przemówili. Wierzcie mi lub nie: Góra św. Anny to magiczne miejsce, nie znam drugiego takiego. Tytuł traktowałem roboczo, próbowałem znaleźć coś może z Psalmów, może z „Góry Chełmskiej” Bonczyka, ale nie znalazłem nic lepszego i tak już zostało. Miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, bo i niby skąd w spektaklu o Śląsku cytat z amerykańskiego autora, ale przeszło mi, kiedy zobaczyłem, Jak Horst Bienek poszczególne tomy swojej gliwickiej tetralogii opatruje mottem z czy to z Faulknera czy Trumana Capote.

– Nie obawiał się pan, przystępując do pracy, że po „Cholonku” Korezu i filmach Kutza temat Śląska jest już właściwie wyeksploatowany?

– „Cholonek” to świetne przedstawienie, ale nie, nie obawiałem się, bo wiem, że i dla naszych bohaterów znajdzie się miejsce tam, gdzie Cholonek nie wlezie. Innymi słowy: bawić się, pić wódkę i siedzieć przy bifyju wolałbym z Cholonkiem, ale, szczerze mówiąc, jego późniejsze cierpienie mało mnie wzrusza, dostał to, na co zasłużył, a ja, wychodząc z teatru, mogę trochę mu współczuć, ale na pewno nie współ-odczuwać. Nasi bohaterowie nie są tacy fajni, ecikowi i masztalscy jak Cholonek, ale w przeciwieństwie do rabującego Żydów Cholonka mają swoją godność i za to ich szanuję, a poza tym umieją myśleć, więc zostaną we mnie dłużej. Inna sprawa z filmami Kutza: uwielbiam je, szczególnie „Sól ziemi czarnej”; od pierwszego obejrzenia w wieku lat dziewięciu za każdym razem odkrywam w nim coś nowego. Ten film mówi taką prawdę o Śląsku, w którą chciałbym wierzyć, prawdę mityczną. Pamiętacie państwo scenę, w której Gabriel Basista włazi na wieżę, bierze wojskową lunetę i patrzy ponad granicą na Polskę? I nagle widzi Tatry i słyszy muzykę Wojciecha Kilara? To wspaniała i prawdziwa scena, bo dla wrażliwego człowieka marzenia są najprawdziwszą prawdą, lecz realnie rzecz biorąc, dużo by za tą Brynicą nie zobaczył. Gdybym był złośliwy, to bym powiedział, że ino wancki, fakt że spore, bo luneta była porządna, przedwojenna i niemiecka. Nasze przedstawienie w tym miejscu się zaczyna, pokazuje zderzenie marzenia z realnością. Wywołane za wstawiennictwem św. Anny duchy mężczyzn wspominają coś, co znają z opowieści swych matek: śląską krainę, gdzie katolicy z ewangelikami modlili się w jednym kościele, a niemieccy mieszczanie uczyli się języka polskich włościan. Ale im bardziej mężczyźni pragną osiągnąć tamtą harmonię, tym bardziej rośnie w nich i na zewnątrz nich konflikt.

– Więc nie ma nadziei na pojednanie?

– Mógłbym wskazać kilka przykładów w tekście, choćby w ostatniej scenie, ale zamiast tego powiem dwa słowa o muzyce, szczególnie dla mnie ważnej, tak w tym, jak w każdym moim spektaklu. Właściwie od samego początku słyszałem to przedstawienie. Nie wiedziałem jeszcze, co będą mówić bohaterowie, nie rozróżniałem słów, ale słyszałem ich brzmienie. Komponując spektakl podkładałem sobie w głowie „Symfonię pieśni żałosnych” Henryka Mikołaja Góreckiego i rzeczywiście: coś z tego zostało, nastrój, układ, trzyczęściowa konstrukcja, u Góreckiego oparta na pieśniach, u mnie na modlitwach do św. Anny, szczególnie podobne są pierwsze części obu utworów, obie skomponowane na zasadzie kanonu. Lecz im bardziej zaawansowane były próby, tym oczywistsze stawało się dla mnie to, że autorem muzyki w spektaklu będzie ktoś z zupełnie innego kręgu kulturowego: Estończyk Arvo Pärt. Bardzo mnie to zdziwiło, ale widać – tak być musiało, muzyka jest mądrzejsza i pierwotniejsza od słów. A skoro nic wam tu nie fałszuje, to nie ma co filozofować: najwyraźniej jest to spektakl o pojednaniu.

krzysztof@prus.art.pl

www.prus.art.pl

606 74 41 41