

Teatr im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze
Juliusz Słowacki
Lilla Weneda
Reżyseria Krzysztof Prus
Scenografia Marek Mikulski
Asystent reżysera Robert Mania
Inspicjent, sufler Grażyna Mieczkowska
Wykorzystano utwory z repertuaru grupy Osjan a także fragmenty Carmina Burana z oryginalnego manuskryptu oraz kompozycję Nun komm den Heiden Heiland Dietricha Buxtehude
Obsada:
Derwid – Kazimierz Krzaczkowski; Lilla Weneda – Anna Ludwicka; Roza Weneda – Katarzyna Janekowicz; Lelum – Robert Mania; Polelum – Igor Kowalik; Lech – Tadeusz Wnuk; Gwinona – Magdalena Kępińska; Sygoń – Robert Dudzik; Gryf – Jarosław Góral; Rycerz – Jacek Paruszynski; Lechon – Aureliusz Miszczyk; Święty Gwalbert – Jacek Grondowy; Ślaz – Piotr Konieczyński oraz Mateusz Barta, Alicja Ciołek, Małgorzata Czyż, Dominik Górski, Weronika Kołodziejska, Adrian Kurek, Damian Kuśnierz, Łukasz Kwiliński, Sylwia Prokop, Marek Sieradzki, Aleksandra Woźniak, Paulina Zielińska
Premiera 25 września 2010
przy okazji inauguracji 40. Jeleniogórskich Spotkań Teatralnych
Reżyser dokonał dość sporych skrótów dla potrzeb scenariusza. Były to cięcia przemyślane, tekst stał się zrozumiały dla współczesnego widza. Nie ma tu podziału bohaterów na białych i czarnych, idei na słuszne i niesłuszne. Ożywają złożone charakterologicznie i pełne kontrastów zupełnie różne trzy portrety kobiecości. Spektakl nie istniałby w zwartej formie, gdyby nie kreacja Ślaza, który samym swoim pojawieniem się wzbudza uśmiech, a – interpretując tekst – wręcz salwy śmiechu. I to podczas romantycznej – było nie było – tragedii. Na widza oczach odbywa się metamorfoza Ślaza z farsowego przygłupa w przebiegłego konformistę, który nie potrafi wydobyć się z otchłani kłamstwa. Pełne wyrazu są drugoplanowe role. Dodajmy także kilka ciepłych słów o statystach. Adepci sceny zostali zaangażowani jako animatorzy drzew, niesamowitego ruchomego elementu scenografii. Najpiękniejsze wizualnie sceny to właśnie te, gdzie ich taniec nadaje rytm całości.
Całość robi piorunujące (dosłownie) wrażenie. Pod koniec zaczynają walić pioruny i oślepiać błyskawice. Efektowny jest pomysł odrealnienia niektórych sytuacji poprzez zagranie ich za odpowiednio podświetlonym płótnem. Do tego „wizjonerskie” objawienie Najświętszej Maryi Panny z Dzieciątkiem w czerwonej łunie. Niech nie krzywią się ci, co literatury romantycznej nie lubią. Płynne arcywspółczesne frazy Słowackiego naprawdę wciągają. Prawdziwa intymność bohaterów, ich tragedia zaczyna docierać, obchodzić i dotykać, także tych, którzy historii nie znają. Reżyserowi udało się ujawnić uniwersalny temat. Zbudował tu szaloną i jednocześnie tragiczną historię rozdwojenia ideowego i beznadziejnego oczekiwania na cud. Oryginalna ascetyczna scenografia doskonale współgra z treścią dramatycznych wydarzeń. Jest tu emocjonalność spleciona z ironią, duchowość z cielesnym konkretem, bluźnierstwo ze świętością, dobro ze złem. Ta zbitka wybrzmiewa bardzo współcześnie.
TEJO jelonka.com 25.09.2010
Jest to widowisko dobrze zagrane, fabuła jest klarowna, scenografia ascetyczna, ale wystarczająca, a mimo to całość pozostawia w widzu coś nieokreślonego – ale może o to chodziło? Może właściwy po obejrzeniu „Lilli Wenedy” powinien być właśnie niepokój, który unosi się nad widzami.
Joanna Marcinkowska
Teatralia. Internetowy Magazyn Teatralny 5.01.2011
Dobra „Lilla Weneda”, wyjątkowo plastyczna i klimatyczna.
W ostatnich dwudziestu latach polskie teatry po „Lillę Wenedę” sięgały zaledwie trzy razy. Bardzo byłem ciekawy, dlaczego Krzysztof Prus sięgnął po dzieło Słowackiego jako czwarty. Powody, które sam podał w jednym z wywiadów, były trzy: silne role kobiece, na sztuce nie sposób się nudzić oraz chęć znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy można wierzyć w Boga poza Kościołem? Spektakl na takie dywagacje odpowiada: oczywiście, że można. Co prawda Bóg w dramacie Słowackiego zdaje się sprzyjać najeźdźcom, którzy przyjmują go koniunkturalnie z rąk kapłana koniunkturalisty, jednak dzieje się tak jedynie w sferze materialnej – ziemskiej. Ci, którzy wierzą naprawdę – Lilla Weneda – przegrywają z kretesem. Pozostaje im zwycięstwo moralne i purpurowa łuna na niebie, układająca się w kształt twarzy Matki Boskiej Częstochowskiej. To im w rzeczywistości Bóg powierza do niesienia swój krzyż. Taki jest epilog dramatu. Arcypolski, niemniej jednak podany bez nachalnego dydaktyzmu. Można odczytywać go na wielu poziomach – moralnym, społecznym, historiozoficznym… Sztuka rozkręca się bardzo powoli, im bliżej końca, tym jest ciekawiej. Pointa intryguje.
www.nj.24.pl 25.09.2010