Samuel Beckett. W pewnym okresie mojego życia, najważniejszy dla mnie autor teatralny. W czasach, kiedy chodziłem do liceum – a chodziłem długo – Beckett, którego czytałem sam dla siebie, wydawał mi się antidotum na całą tę dramaturgię, jaką wpajano nam na lekcjach. Oszczędny, pozbawiony romantycznej egzaltacji, ironiczny, i czarny tak, jak czarne mogą być myśli kogoś, kto ma kilkanaście lat i jeszcze długo będzie chodził do liceum. Ktoś zadający pytania o sens, a najczęściej częściej bezsens mojego życia.

Minęło ćwierć wieku, świat się zmienił, Beckett umarł, ja przeprosiłem się z literaturą romantyczną, bo wreszcie zrozumiałem, o co w niej naprawdę chodzi, i na długo zapomniałem o najważniejszym kiedyś dla mnie autorze teatralnym. Aż nadszedł ten dzień, kiedy muszę spłacić zaciągnięty trzydzieści lat temu dług. Czuję się jak archeolog, który podjął się trudu odkopania czegoś, co pozostało z jego własnych wspomnień i wyobrażeń. Pod warstwą ziemi, czasu, obojętności, muszę odnaleźć świat Beckettowski.

Pierwszy ruch łopaty i oto z niepamięci wyłania się Akt bez słów. Główny i jedyny bohater tej sztuki został do niej wepchnięty przemocą: wpada wprost z kulisy i ląduje boleśnie pośrodku sceny, a przy okazji pośrodku toposu mówiącego nam, że życie jest teatrem. Nie uda mu się zejść, musi tu pozostać, w życiu jak na scenie, musi zacząć odkrywać rządzące nimi zasady. Wraz ze mną musi odkryć Beckettowskie symbole, z których pierwszy to pamiętne z Czekając na Godota drzewo.

Drugi ruch łopaty i oto mamy Komedię. Po ciałach bohaterów zostało niewiele, jedynie głowy wystają z urn. Kiedyś byli żywymi ludźmi, stanowili banalny – powie każdy, kto patrzy na taką figurę z zewnątrz – trójkąt małżeński. Teraz tkwią w czymś, co chyba trzeba określić jako zaświaty: nie wiadomo, piekło to a może czyściec; jedyne, z czym się kontaktują, to zapalające się i niespodziewanie gasnące światło, zmuszające ich, jak na przesłuchaniu, do wyspowiadania się z dawnego życia. Nie wiadomo, kto przesłuchuje: Bóg a może gasnąca świadomość; nie wiadomo, czego ten ktoś naprawdę żąda. Z wycinków jednostkowych losów układa się wspólna historia. Dwie kobiety i związany z nimi kiedyś mężczyzna teraz już nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Każde z nich popełniło samobójstwo i każde jest przekonane, że życie pozostałych trwa dalej. Żona myśli, że mąż odszedł z kochanką, kochanka, że został z żoną, a mąż jest przekonany, że obie, i żona i kochanka, po jego śmierci spotykają się ze sobą, by pić obrzydliwą herbatę i sycić się wspomnieniami dawnego życia, którego on stanowił coraz bardziej niepotrzebny, coraz bardziej bezosobowy element, w końcu nadający się już tylko do dawania rozpaczliwie smętnej seksualnej satysfakcji. Komedia. Najbardziej przejmujący obraz ludzkiej samotności, jaki znam.

Chyba żeby za bardziej jeszcze okrutną uznać Ostatnią taśmę Krappa, którą odkrywam wraz z trzecim ruchem łopaty. Pewien człowiek, raz do roku, w dniu urodzin, nagrywa swój głos na magnetofonową taśmę. Relacjonuje sam dla siebie, co wydarzyło się podczas minionych dwunastu miesięcy. Kiedy widzimy go za stertą szpul, jest już stary. Niewiele zostało z dawnych planów: marzył, żeby zostać wielkim pisarzem, lecz jedyna napisana przez niego powieść okazała się katastrofą. Żeby móc w spokoju tworzyć, wyrzekł się miłości – teraz musi się wyrzec tamtego wyrzeczenia. Nie ma do powiedzenia już nic. Taśma kręci się w ciszy.

Ostatni ruch łopaty. Zabrakło bohaterów. Zostało sterta rozrzuconych śmieci. Nabieram w płuca powietrza i nagle słyszę mój Oddech, a potem ciche kwilenie. Wypuszczam powietrze… znów słyszę kwilenie. Czuję, jak coś się we mnie rodzi na nowo.