Z morskiej katastrofy ocalało trzech rozbitków. Nie mają jedzenia. To znaczy: znajdzie się dla dwóch, pod warunkiem, że jedzeniem będzie ten trzeci. Taki jest wstęp do przewrotnej, wieloetapowej gry. Głód jest jej inspiracją, uczestnikami trzej rozbitkowie…

Etap pierwszy gry: wyłonić kandydata do zjedzenia. Wprawdzie niemal od początku wiadomo, że będzie nim ten najsłabszy, ale czyż nie jesteśmy ludźmi cywilizowanymi? Czy obce nam zdobycze demokracji? Czy nie jesteśmy we własnym domu? Na własnej tratwie? Nikogo zatem nie będziemy wskazywać. Co innego przekonywać, tłumaczyć, uwodzić… Uwodzić… Czy tu naprawdę chodzi o głód? A może o władzę, o seks? A może wszystko bierze się z nudy? Widz sam niech sobie odpowie na to pytanie. Pora przejść do drugiego etapu.

Etap drugi gry: mamy kandydata, należy go skłonić, by zechciał być zjedzony. Oczywiście – skoro wyrok już zapadł – można kandydata zmusić, lecz od głodu ważniejsza zaczyna być gra. Ważniejsza od nudy, seksu, władzy… a od gry ważniejsza może być już tylko wiara. Wiara w demokrację, we własny dom, patriotyzm własnej tratwy; wiara, że to wszystko ma sens: miłość, poświęcenie, nadstawianie drugiego policzka… Czas na trzeci, ostatni etap gry.

Etap ostatni: kandydat błaga, żebyśmy go zjedli. Tak kończy się wspólna podróż na tratwie w nieznane. W głąb siebie. Na pełnym morzu.